Thorgal. Wyspa lodowych mórz. Tom 2 – kontynuacja historii Slivii
Z kontynuacją Zdradzonej czarodziejki (o pierwszym tomie pisałem tu – KLIK) nie miałem zażyłej relacji. Do mojej podwarszawskiej miejscowości dystrybutor dowoził tomy dość wybiórczo, komiks Thorgal. Wyspa lodowych mórz przeczytałem grubo po tym, jak przestałem się interesować tą serią, co nastąpiło w wyniku grubego rozczarowania Niewidzialną fortecą. Dla mnie dziecko z gwiazd wtedy umarło, na okres długich lat.
Co w artykule?
Kiedyś to było… nie za fajnie
W związku z tym trudno mi było cieszyć się z lektury komiksu, który wypatrzyłem podczas wizyty w domu u kolegi z klasy, gdzieś pod koniec lat 90. Pożyczyłem, przeczytałem raz, czy dwa, oddałem bez większej refleksji, najważniejsze informacje i tak już wydedukowałem z dalszych tomów. Wiele lat później szwagier podarował mi jego egzemplarz od Korony, zniszczony, „czytany” przez jakiegoś pieska, w dodatku z dorysowanymi długopisem „żartobliwymi” zmianami. Znowu, przeczytałem i odłożyłem.
Dopiero przy nowej edycji od Hachette Thorgal. Wyspa lodowych mórz wskakuje na swoje miejsce. Nie przeczytałem nigdy tych komiksów po kolei, więc okazja jest doskonała. Tak jak powstawały, bez żadnych przeskoków. Co przynosi drugi tom? Jedną konkretną zmianę w definicjach, choć w sumie mógł to być planowany zabieg. Chyba że jednak Van Hamme dopiero później wpadł na krzyżowanie fantasy z science-fiction. Niemniej to tu po raz pierwszy się dowiadujemy, że Thorgal jest za dobry, aby być z tego świata. Jego przodkowie pochodzą co prawda z Ziemi, ale wyemigrowali za czasów Wszechziemi, czyli prakontynentu. Zaawansowane technologiczne plemię powróciło na Ziemię, by zobaczyć, jak mocno w rozwoju cofnęła się ludzkość.
Im oczom ukazał się… drakkar (prawie)
Thorgal. Wyspa lodowych mórz to też komiks, który stoi okrętami. Pojawiają się wikińskie langskipy, niekoniecznie poprawnie nazywane drakkarami (bo oznaczały tylko największy typ tych łodzi), jest też przedziwny okręt bez wioseł i żagli, którym dowodzi Władca trzech orłów. Bitwa morska jest epicka, pełna wyrafinowanej technologii, dziwnej broni, w tym chemicznej i popychania postaci na skraj wykończenia i wychłodzenia, aż do pojawienia się sennych majaków.
W tym to też tomie okazuje się też, że Thorgal oprócz oka do księżniczek, jest też doskonałym łucznikiem. Udowodni to jeszcze nie raz niby w skromności, ale z ogromnym przytupem. Jego szwagier Björn możliwe, że mu dorównywał, albo i przewyższał, niestety czekał go los widoczny na okładce, no nie wiem, aby takie spoilery dawać już na samym początku. Z ważnych postaci drugoplanowych pojawia się Solveig, przyjaciółka Aaricii. Bardzo ważna funkcja, bo rodzina Aegirssonów nie będzie miała lekko, co zresztą widać na początku tego tomu. Uroczystość ślubna zostaje brutalnie zakłócona porwaniem panny młodej.
W górę, do gwiazd
Jak wygląda retrotechnologia w tym tomie? Całkiem przyzwoicie, kabiny hibernujące, mimo że lipne, bo wszystkie uległy awarii, to jednak wyglądają na zaawansowane. Sterownia statku ma trochę starych oscyloskopów i dziwnie wyglądających foteli, które miały wyglądać na nowoczesne, ale pasowałyby do PRL-owskiej meblościanki. No i skupianie się na wydobywaniu węgla to jednak mało optymalny sposób na przeżycie i wykorzystanie surowców naturalnych Norwegii.
Grzegorz Rosiński wyraźnie rozwija tu skrzydła i szybuje na orlich skrzydłach. Duży format ponownie dostarcza wiele radochy, ale już na pierwszej stronie rzucają się trochę za duże oczy Aaricii. Już w Prawie raj… siostry spod lodowca wyglądały jak obcy ze Strefy 51. Przy realistycznym podejściu do ilustracji i pieczołowitym zwracaniu uwagi na mimikę, trochę nasz młody artysta przedobrzył.
No i znowu tłumaczenie. U Ewy Nowak Thorgal to był taki swojski chłop. Wykrzykiwał ochoczo „Dziesięć lat! Co ty mówisz?”, zamiast „Co… Co to znaczy?” u Wojciecha Birka. W nowym tłumaczeniu całkiem słusznie używano formy bezosobowej względem i w wypowiedziach Władcy trzech orłów, aż do wyjawienia tożsamości. Co ciekawe, inaczej przetłumaczono tytuł, bo wcześniej mieliśmy Wyspę wśród lodów, Google tłumaczy L’Île des mers gelées jako Wyspę zamarzniętych mórz, co trafia do mnie najbardziej. Podobają mi się literki z wydania Korony, „ż” nie ma kropki, tylko kreseczkę, ale z „ö” już sobie nie poradzono. No i często nie udawało się, aby poukładać ładnie wyrazy w dymkach.
Znowu z zapałem wchłonąłem dodatki, choć tym razem zmroziło mnie lekko, gdy przeczytałem o nieśmiałych pierwszych krokach Rosińskiego na Zachodzie, a dopiero kooperacja z Van Hammem dała siłę i możliwość pokazania możliwości. Nieco niesprawiedliwe podejście ze strony wydawców, ale cóż, chyba jednak jesteśmy zadowoleni z takiego rozwoju wydarzeń. Inaczej Thorgala byśmy nie mieli. No i obrazek obrażonego artysty wybiegającego z siedziby wydawnictwa Lombard, który mam teraz w głowie śmieszy mnie bardzo.
Więcej informacji na stronie kolekcji Thorgal. Prezentację trzech pierwszych tomów znajdziecie w poniższym filmiku: