Thunderbolts. No quarter – Thunderbolts. Bez pardonu

Thunderbolts. No quarter – Bez litości, ale ze sporą dozą humoru
      Nie wiem jak wam, ale mi Thunderbolts kojarzyli się głównie z bandą pomyleńców, którzy mieli pomóc przechylić losy wojny na stronę Starka i rządu. Później przyszły czasy dominacji Osborne’a i jego Dark Avengers, a sama grupa łotrów zeszła jakoś na drugi / trzeci plan, aż w końcu zrobiło się o nich całkowicie cicho.
      Przeglądając cotygodniowe premiery, od czasu do czasu mój wzrok trafiał na hasło Thunderbolts. Jako, że regularnie czytam głównie przygody mutantów, a sama historia złoczyńców z tego składu nigdy do mnie nie przemawiała, przez długi czas nie zaglądałem do tego tytułu. Możecie sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy odkryłem, że nowa seria ma się nijak do starej, a swoje umiejętności  łączą w walce niemalże same flagowe postacie Marvela.
    To właśnie skład nowej drużyny jest tym, co przyciąga do tytułu najbardziej. Punisher, Elektra, Deapool, Venom i Red Hulk – jednym słowem MIAZGA. Co ważniejsze,  postaci mają w sobie to, co najlepsze w nich najlepsze. Deadpool zasypuje wszystkich sucharami, Punisher najpierw strzela, potem pyta, a generał Ross ma totalnie gdzieś zdanie innych i robi wszystko po swojemu. Chwała niebiosom, że nikt nie próbował tu na siłę wciskać Wolverine’a. Logan się zmienił na stare lata i za cholerę by tu nie pasował. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że byłby zbyt miękki. Dobrze idzie mu dyrektorowanie i tego się trzymajmy.

      Pierwsze pytanie, które samo ciśnie się na usta to oczywiście – a po co komu taka grupa popaprańców? I tu pojawia się pierwsze rozczarowanie, bo niestety fabuła pierwszego tomu tej serii nie porywa. Nasi bohaterowie zostają wysłani na straszny wygwizdów, maleńką wysepkę o nazwie KUTAMAJAJA (pisownia nieoryginalna ;D). Na miejscu, teoretycznie, mają rozprawić się z lokalnym dyktatorem. W praktyce sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, a zamieszany jest w nią jak zwykle rząd USA. Jak sami się domyślacie, na fajerwerki i efektowne zwroty akcji nie ma co liczyć. Komiks ratują za to świetne dialogi Punishera z Deadpoolem, ale to chyba odrobinę za mało. Ci, którzy szukają wielowątkowej, epickiej historii – nie mają tu czego szukać. Tak naprawdę fabuła stanowi tło do eksponowania samych herosów.
      Wcale nie lepiej wypada kreska. Żołnierze, których swoją drogą wszędzie pełno, wyglądają tragicznie. Prosta armia – prosta kreska. Większość kadrów wydaje się mocno uboga i zbyt ułożona, brakuje soczystych detali. Osobiście życzyłbym sobie także większej ilości krwawej jatki. Śmierci jest dużo, ale samej juchy i fruwających wnętrzności odrobinę za mało. Kolejna rzecz, której się czepię to wygląd Franka – za żadne skarby nie mogę się do niego przekonać, a musimy pamiętać o tym, że Steve Dillon przez dobrych kilka lat pracował przy tej postaci. Żeby nie było, że tylko marudzę, rysownika należy pochwalić za postać Venoma, ten naprawdę trzyma poziom (zwłaszcza zachowania symbiontu, kiedy bohater jest w wersji „cywilnej”). Reasumując, o stronie wizualnej komiksu można powiedzieć, że jest co najwyżej poprawna.
 „Thunderbolts. No quarter” to dla mnie niestety spore rozczarowanie. Początkową euforię, jaką spowodowało odkrycie tak  fajnie poskładanej grupy, zniszczył przeciętny scenariusz Daniela Waya i pozbawiona wyrazu kreska Dillona. Odniosłem też wrażenie, że komiks został stworzony tak, żeby trafić również do młodszego czytelnika. Przy takim doborze postaci, chyba nie tędy droga. Serii warto dać szansę z dwóch powodów: Punishera i Deadpoola. Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest słaby komiks, ale czytając go, ciężko pozbyć się wrażenia, że mogłoby być dużo lepiej. Te 16 dolców można przeznaczyć na coś ciekawszego. Mam cichą nadzieję, że kolejne zeszyty podniosą poziom serii.

Mariusz

Share This: