Czy serię Ultimate Spider-Man można zacząć czytać od dowolnego tomu?
Można. Sprawdziłem to na przykładzie ósmego tomu od Egmontu. Wstęp zgrabnie streszcza to, co potrzeba i nie zdradza nic, po co ewentualnie sięgnie się, jeśli najdzie ochota na poprzednie części. Ultimate Spider-Man zdaje się powstawał w zgodzie z zamysłem, aby umożliwić czytelnikom bezbolesne wejście w serię. Osoby kompletnie nie znające marvelowskich herosów nie powinny się martwić, bo wszyscy czym prędzej się przedstawiają lub są przedstawiani za pomocą dialogów albo narracji. Z kolei osoby nie znające jedynie Ziemii-1610 (czyli alternatywnej rzeczywistości, w której rozgrywa się akcja komiksów spod znaku Ultimate) na pewno zaciekawi, jak wyglądają tutejsze wersje znanych bohaterów. Po części więc wiadomo, czego się spodziewać, a po części można być jednak zaskoczonym, zarówno z pozycji świeżego czytelnika, jak i marvelowskiego wyjadacza.
Guilty pleasure
Ultimate Spider-Man jest komiksem superbohaterskim, ale jego trzonowym elementem jest tzw. teen drama. Nie mamy chyba powszechnie używanego polskiego odpowiednika, ale powinna wystarczyć etykietka „dla młodzieży”. Tytułowy bohater dzielnie walczy z superłotrami, ale równolegle musi stawiać czoła zauroczeniom, nauczycielom, klasówkom, dokuczającym mięśniakom i innym wyzwaniom chętnie omawianym na szkolnych korytarzach. Ultimate Spider-Man to seria trzymająca się sprawdzonej formuły, w której wiele przestrzeni jest poświęconej prywatnym problemom Pająka – a są to tutaj problemy nastoletnie. Przy czekającej za rogiem trzydziestce dla mnie to już „guilty pleasure”, ale właśnie pleasure – przyjemność, bo zacząłem czytać serię od środka, od ósmego tomu, a poczułem się, jakbym wpadł odwiedzić starego znajomego i zapytał go, co słychać. Uwikłanie w intrygi z poprzednich tomów jest absolutnie nienachalne i gładko wchodziłem w fabułę kreśloną od nowszych zeszytów.
Duch lat 90.
Za szkice odpowiada dwóch Marków, Brooks i Bagley. Jest przyjemnie, dynamicznie i jakoś tak intuicyjnie rysunki pasują mi do metryki komiksu, czyli samego początku XXI wieku. Ultimate Spider-Man niesie w warstwie rysunkowej jeszcze specyficzne naleciałości z lat dziewięćdziesiątych, co najbardziej widać po kolorach (m.in. od Richarda Isanovy) i operowaniu światłem, ale nie jest to przesadzone, tak jak w młodszych o parę lat publikacjach. Błyszczą się co prawda zbroje, muskuły, cycki i tyłki, ale nienachalnie, raczej właśnie – przyjemnie. Coś na kształt kontrolowanego kiczu, nie jest to już tak odrealnione, żeby mrużyć oczy przy czytaniu, po prostu typowe komiksowe hiperbolizowanie. Ponadto ze względu na scenariusz obfitujący w długie dialogi, częściej chyba widać same głowy, niż pełne sylwetki, napięte w bojowym szale, więc jeśli kogoś razi ten superbohaterski kicz, tutaj jest go zwyczajnie mniej.
Ultimate Spider-Man zachęca różnorodnością
Wracając do pytania, na które chcę tutaj odpowiedzieć, Ultimate Spider-Man, a przynajmniej ósmy tom, zachęca do wejścia w serię swoją różnorodnością. Pomijając nawet wspólny mianownik, czyli wspomniany młodzieżowy charakter, jest naprawdę kolorowo. Mroczniejszy fragment z debiutem Morbiusa. Daredevil, Punisher i Moon Knight targający ze sobą trochę ulicznej brutalności. X-Meni występujący w ramach niezobowiązującej na dłuższą metę grupowej bitki. Pojawienie się ultimate-owej wersji Deadpoola. Silver Sable z klimatem szpiegowsko-akcyjnym. Do tego życie uczuciowe Parkera, trochę też cioci May. Ja już się przekonałem, że ta seria jest dobrym wyborem, jeśli najdzie mnie zarówno na klimat superbohaterski, jak i dobrego Spider-Mana, bo oczywiście ten gada jak najęty, wplątuje się w takie kłopoty, że sam w to nie wierzy, ciągłymi pasmami cudów wychodzi z nich cało, a potem… znowu się w coś wplątuje, znowu coś mu się psuje w życiu prywatnym, znowu coś musi odkręcać, i tak w kółko. Za to zawsze lubiłem Spider-Mana. Akcja, humor i samo życie pod płaszczykiem wielkomiejskiej fantastyki.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Kondej