WKKM. Tom 52 – Fantastyczna Czwórka. Koniec
Fantastyczna Czwórka. Koniec to jeden z tych komiksów w Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, o których przed ich pojawianiem się w tej serii nic nie wiedziałem. Nie zaprzątałem sobie zbytnio głowy szukaniem o nim informacji dopóki nie trafił w moje ręce. Nastawiłem się na niespodziankę, tak jak w przypadku poprzednich albumów o przygodach Richardsa i spółki. Uzasadniona interwencja była całkiem miłym zaskoczeniem (więcej tu – KLIK), czego nie mogę niestety powiedzieć w przypadku Końca.
Fantastyczna Czwórka rzadko wywołuje we mnie wielkie emocje. Lubię, kiedy Mr Fantastic pojawia się jako jeden z członków większych formacji. Sporo uśmiechu wywołuje zazwyczaj The Thing i Human Torch, nigdy zaś nie potrafiłem przekonać się do Sue Storm. Ogólnie rzec biorąc, wielkim fanem F4 nigdy nie byłem.
Rysa na szkle
Historia przedstawiona w Końcu rozgrywa się w alternatywnej przyszłości, w świecie wydawałoby się jakże innym od tego, który zazwyczaj oglądamy na kartach komiksów Marvela. Ziemia, a właściwie dużo większy kawałek kosmosu – bo kolonizacja innych planet stała się faktem – jest spokojnym miejscem. Wielkie umysły tego świata zadbały o to, by wyeliminować przemoc z życia codziennego. Tereny zamieszkane przez ludzi są odizolowane od reszty wszechświata, dzięki czemu w ich sprawy nie mieszają się choćby Skrulle i Kree. Ludzie wiodą spokojny żywot, zmieniając kolejne planety i przystosowując je do własnych potrzeb, nie starzeją się i tłumią niewielkie oznaki przemocy. Bohaterowie w dużej mierze przestali mieć co do roboty.
Utopijny świat musi mieć jednak swoje wady. Wygrana z czasem, jaką jest nienaturalna długość życia, sprawiła że w dużej mierze osłabły relacje międzyludzkie. Bohaterowie potrafią nie widywać się latami. To naturalne tak jak dla nas dni czy miesiące rozłąki. Stan ten dotyczy w głównej mierze Reeda Richardsa, dzięki któremu utopijny świat w ogóle powstał.
Mr Fanstastic wydaje się jednak być największym przegranym i ofiarą własnego dzieła. Mimo, że spełnił swoje marzenie, to on ucierpiał najbardziej. Jego dzieci – Franklin i Valeria – zginęły podczas walki z Dr Doomem, a on sam odsunął się od swoich przyjaciół. Sue zajęła się archeologią, The Thing mieszka wraz z żoną na Marsie, a Human Torch dołączył do Avengers i spędza czas głównie na walce z anarchistami. Ci zaś stale dopuszczają się aktów agresji i walczą z utopią.
Akcja osadzona jest w czasie, kiedy ataki nieprzychylnych utopii zaczynają się nasilać i – co ważne – są skoordynowane. Komuś bardzo zależy na tym, aby zniszczyć obowiązujący, uporządkowany stan rzeczy. Coraz więcej znaków na ziemi i niebie wskazuje na to, że bohaterowie mają do czynienia z działaniami na szeroką skalę. Bohaterom z Fantastycznej Czwórki przychodzi stoczyć batalie na różnych frontach, jednak nie stanowią już drużyny. Każdy z nich walczy na swój sposób.
Fantastyczne? Nie tym razem
Teoretycznie w komiksie „Fantastyczna Czwórka. Koniec” znajduje się wszystko to, co powinno. Jest tu (w miarę) sensowna fabuła, kilka wątków, spisek, cała masa bohaterów i – teoretycznie – rosnące napięcie. W praktyce jednak lektura Końca nie należała do najprzyjemniejszych. Z jednego, ale jakże ważnego powodu. Ten komiks był dla mnie po prostu nudny. Miał co prawda kilka akcentów, które wywołały mój uśmiech na twarzy (jak choćby Drużyna Robaków), ale nie potrafił mnie porwać. Wizja świata Richardsa jest niestety nijaka. Ta utopia nie ma sama w sobie choćby takiego potencjału jak choćby zdegenerowany świat przedstawiony w The Old Man Logan.
Na domiar złego trudno znaleźć tu cokolwiek, co mogłoby zaskoczyć czytelnika. Wszyscy zapewne znamy jedną z teorii, że komiksów nie czyta się (a przynajmniej kiedyś tak było) po to, aby być zaskakiwanym – bo wynik bitwy jest dobrze znany. Ta pozycja wpisuje się w ten schemat jednak aż nadto. DUŻY SPOILER Niemal wszystko da się tu przewidzieć.
Najbardziej bolało mnie to, że jak tylko przeczytałem o działaniu Sue archeolożki, to już byłem niemal pewien, że będzie ożywiała dzieciaki. Zabrakło mi w tym wszystkim wyrazistych akcentów, takich jak choćby romans z Namorem czy lepsze zaakcentowanie szaleństwa Reeda. Niestety cały wielki spisek był paskudnie nijaki, a wielka kosmiczna armada wojenna była papierowa. Jeśli chodzi o kosmiczne bitwy z udziałem bohaterów, to już wolę dużo bardziej Infinity. KONIEC SPOILERA
Narysuj mi świat
Alan Davis w przypadku tego albumu okazał się dużo lepszym rysownikiem niż scenarzystą. O ile fabułę można uznać za co najwyżej przeciętną, o tyle rysunki są bardzo przyjemne. Zwłaszcza, że niektóre postacie wyglądają jak sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. Autor poprowadził bardzo zgrabną grę z czytelnikami i w wielu miejscach puścił oko do starych wyjadaczy. Zabieg ten jeszcze bardziej podkreślił to, że herosi „stanęli w miejscu” i że czas nie ma da nich znaczenia.
Wyrok ostateczny
Mimo, że w Końcu znajduję kilka elementów, które ogólnie lubię w komiksach, ciężko mi wyrazić pochlebną opinię o tym albumie. Nie broni go nawet moja ukochana mnogość bohaterów (ba, tu nawet z części postaci sam bym zrezygnował, bo wydają się być umiejscowione na siłę). Historia zaserwowana przez Alana Davisa nie przekonuje mnie w żaden sposób. Podejrzewam, że więcej radości może ona sprawić wielkim fanom Fantastycznej Czwórki i wszelkim miłośnikom światów alternatywnych, a także ewentualnie fanom science ficton. Reszta – raczej nie ma co dopatrywać tu czegoś wielkiego.
Mariusz Basaj