WKKM 63 – Uncanny X-Men: Druga Geneza
Od tego się wszystko zaczęło! No może nie tak do końca, bo pierwszy komiks X-Men wyszedł 12 lat wcześniej, ale to właśnie Druga Geneza, czy ściślej rzecz ujmując Giant Size X-Men #1 dla wielu fanów stanowi początek tego, co w przygodach mutantów najlepsze. Myślę, że nie będzie nadużyciem, jeśli napiszę, że to jeden z najważniejszych komiksów w historii.
Pierwszy numer X-Men, autorstwa duetu Stan Lee / Jack Kirby, pojawił się na rynku w 1963 roku. Wówczas w skład drużyny Charlesa Xaviera wchodzili kolejno: Angel, Beast, Cyclops, Iceman i Marvel Girl, czyli Jean Grey. Przez kolejne 7 lat Marvel opublikował 66 zeszytów z przygodami mutantów, a zespół nieco się rozrósł. Kolejnymi pełnoprawnymi członkami teamu zostali Havok i Lorna Dane. Nie brakowało też krótkotrwałych team upów, np. przez chwilę w drużynie był Mimic.
W 1970 roku wydawnictwo zaprzestało produkcji nowych zeszytów, a przez kolejne 5 lat publikowało jedynie przedruki. Mutantów czekałaby totalna zagłada, gdyby nie Lein Wein, Chris Claremont i Dave Cockrum, a także Bill Mantlo i cała armia innych osób – inkerów, kolorystów, redaktorów. W maju 1975 światło dzienne ujrzało Giant Size X-Men #1, zwiastun chwały jednej z najbardziej niezwykłych grup superbohaterów.
All-New, All-Different
Jednym z najważniejszych zagrań, które pozwoliły na osiągnięcie komercyjnego sukcesów przez mutantów, była kompletna zmiana składu X-Men. Starą drużynę tworzyli tylko i wyłącznie Amerykanie. Wein i spółka postawili na międzynarodowy zespół, w dodatku składający się zarówno ze znanych już postaci, jak i tych debiutujących. Do Cyclopsa, lidera teamu i jedynego z oryginalnych X-Men, jaki pozostał przy Xavierze dołączyli: Nightcrawler (Niemcy), Colossus (ZSRR), Storm (Kenia), Banshee (Irlandia), Sunfire (Japonia), Wolverine (Kanada) i Thunderbird (USA).
Żeby było ciekawiej, nowi X-Men nie wzięli się totalnie znikąd. Po tym jak stara drużyna zaginęła podczas misji na wyspie Krakoa, zrozpaczony Charles Xavier wyszukał potężnych mutantów z całego świata i w akcie desperacji poprosił ich o pomoc. Dziś można się spierać o to, jak łatwo mu ulegli, zastanawiać się czy nie użył na nich w niemoralny sposób swoich mocy (zresztą o moralności Xaviera najlepiej poczytać w Deadly Genesis, które jest wariacją na temat Second Genesis, powstałą z okazji 30-lecia tego komiksu), ale najważniejsze, że poszli za nim. To wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa.
Najdłuższy run
Po sukcesie GS X-Men przyszła pora na odnowienie serii Ucanny X-Men. Pałeczkę w pisaniu scenariuszy od Lena Weina przejął Chris Claremont. Przejął i pozostał przy mutantach przez kolejne… 16 lat. Żaden inny scenarzysta nie pracował nad X-tytułami tak długo!
Początkowo Chris musiał pociągnąć pomysły Weina, ale szybko przeszedł też do własnych zagrań. Podopieczni Xaviera po powrocie z wyspy podzielili się. Jak już wspomniałem, zdecydowana większość starej drużyny opuściła posiadłość w Westchester, podobnie zresztą jak egoistyczny Sunfire. Całą resztę czekała długa i wyboista droga.
Chociaż pierwsza misja poszła im całkiem sprawnie, to nowy skład trudno było nazwać zgraną drużyną. Ich pierwsze przygody upływały pod znakiem wzajemnego odkrywania siebie i… testowania cierpliwości partnerów. X-Menom daleko było jeszcze do miana super-przyjaciół. W niespójnej grupie co i rusz dochodziło do konfliktów i wybuchów agresji, a na dodatek młodzi mężczyźni hardo ubiegali się o względy pań, a że tych w teamie jak na lekarstwo… W każdym razie, mimo że dziś dialogi trącają mocno starą szafą, to właśnie one nadają temu wszystkiemu niepowtarzalny smaczek.
Kawał tomiszcza
W skład wydanego w ramach WKKM albumu wchodzi Giant Size X-Men #1 (68 stron) i 10 kolejnych zeszytów Ucanny X-Men. Jeśli mnie pamięć nie myli, to chybanajgrubszy tom jaki do tej pory ukazał się w ramach kolekcji. Biorąc pod uwagę dość duża liczbę dymków narracyjnych, przegadane dialogi i całą masę kadrów, jak to drzewiej bywało, lektura starcza na kilka dobrych godzin.
Bohaterowie, oprócz wyspy-mutanta, muszą pokonać takich złoczyńców jak: Hrabia Nefaria, Ani-Men, Eryk The Red, Black Tom Cassidy, Juggernaut, Kierrok czy Steven Lang i Sentinele. Większość z nich jest dzisiaj mocno zapomniana i choćby dlatego warto zajrzeć do tego komiksu. Mimo, że album jest tak obszerny, to i tak nie udało się zamknąć w nim wszystkich rozpoczętych wątków. Mało tego, znajdziemy w nim początek Phoenix Sagi, a zatem i pierwsze zwiastuny Dark Phoenix Sagi. Claremont zaakcentował co trzeba i umiejętnie, konsekwentnie i powoli odkyrwał karty.
Na uwagę zasługują także rysunki Dave’a Cockruma, w dużej mierze to on ukształtował znane nam do dziś wizerunki bohaterów. To spod jego ręki wyszedł czerwony kostium Colossusa z charakterystycznymi naramiennikami, podobnie jak granatowo-czerwony strój Nighthcrawlera czy płaszcz Storm. Może przez to, że te stroje są tak uniwersalne i wielokrotnie inni artyści rysowali je bardzo podobnie, rysunki nie wydają się takie stare.
Brać i mutować
Jasne, że od daty premiery minęło wiele lat, a wraz z upływem czasu zmienił się sposób prowadzenia fabuły i rysowania planszy. Szukając innych tytułów z WKKM z tamtego okresu, przyszło mi do głowy Secret Wars. Tajne Wojny, mimo że są młodsze od recenzowanego tutaj tytułu o 9-10 lat, czyta się dużo gorzej. X-Meni to zgrabnie napisana i narysowana historia, która starzeje się z godnością.
Album polecam wszystkim, niezależnie od tego czy są fanami X-Men czy nie. Dla mnie ma sporą wartość sentymentalną, bo jako sympatyk mutantów, podchodzę do niej jak do swoistego sacrum. Za tym wszystkim idą też treści edukacyjne, bo z całą pewnością pokażę ten komiks swoim siostrzeńcom i powiem: „czytajcie skąd się wzięli X-Men i nie grzeszcie niewiedzą więcej”. A tak na poważnie, czy wyobrażacie sobie przygody mutantów bez Storm, Colossusa, Nightcrawlera czy Wolverine’a?
Mariusz Basaj
PS. Jeśli szukacie archiwalnych tomów WKKM, pytajcie u e-Legion.pl.