Hachette Polska w końcu postanowiło dać nam odpocząć od komiksowej klasyki i uraczyła nas komiksem z 2011 roku. Avengers – Prime – nie jest jednak przyjemnym przerywnikiem. Dzieło Bendisa i Davisa nie porywa, jest miałkie i nijakie.
Pierwsi Avengers to bezpośrednia kontynuacja opowieści jaką otrzymaliśmy w 60. tomie Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela – Oblężenie. Po dramatycznych wydarzeniach spowodowanych przez opętanego Osborna Asgard padł. Takie wydarzenie nie mogło obejść się bez echa i o tym właśnie jest 74. album kolekcji. Thor postanawia spróbować naprawić ogromne szkody, zaczyna od sprawdzenia możliwości podróży pomiędzy dziewięcioma światami. Niestety jak się okazuje magiczny most Bifrost uległ całkowitemu zniszczeniu, a jego strażnik – Heimdal został poważnie ranny podczas jego obrony. Debatę Thora, Kapitana Ameryki i Iron Mana przerywa wybuch energii, który przenosi bohaterów do nieznanego świata. Jak zachowają się skłóceni bohaterowie w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, czy pomimo personalnych przepychanek i znaczących różnic poglądów Iron Man i Steve Rogers zdobędą się na współpracę? Dowiecie się tego z komiksu. Ja już wiem i zachwycony tym, czego się dowiedziałem nie jestem. Fabuła wydaje mi się płytka i miałka, zdarzenia opisane przez Bendisa niekiedy nie mają żadnego uzasadnienia ani wyjaśnienia, szczególnie jeśli chodzi o Helę (xD) i miecz, który JAKOŚ znalazł się w jej posiadaniu. Bardzo naiwnym wydaje mi się również krótki wątek miłosny, relacja Kapitana z tajemniczą elfką jakoś do mnie nie przemówiła. Może i jestem nieczuły, ale moim zdaniem tak szybkie budowanie zażyłości pomiędzy bohaterami wydaje mi się wymuszone i sztuczne, i nie pomaga tutaj fakt, że Mageth była empatką. Nie pomógł również finał komiksu, ostatni kadr bardziej mnie zniesmaczył niż pocieszył, a chyba taka była jego rola. Obraz uśmiechniętej trójki herosów na tle zgliszczy ojczyzny jednego z nich był bardziej groteskowy niż pocieszający. Ok, rozumiem, całej trójce udało się ujść z życiem, powstrzymali niecny plan złej Heli (xD) i w końcu Rogers i Stark zakopali topór wojenny. Wszystko fajnie, pomyślcie jednak czy zdołalibyście się uśmiechnąć w obliczu takiej tragedii jaką spotkał Asgard, kolejna wymuszona i nie przemyślana scenka, która ukazuje tylko relacje między bohaterami nie uwzględniając szerszego kontekstu wydarzeń. Zagadką jest dla mnie również sam tytuł komiksu, który w żaden sposób nie koresponduje z jego zawartością.
Sporą zaletą komiksu są za to rysunki Davisa, dynamiczna akcja jest bardzo fajnie ukazana w jego ilustracjach. Na szczególna pochwałę zasługują sceny walki, najbardziej do gustu przypadła mi zwada karczemna z Kapitanem Ameryką w roli głównej, stoły i krzesła poszył w drzazgi. Motłoch obity przez kapitana też wyglądał bardzo miło, szczególnie fani D&D mogą cieszyć się bardzo ciekawym ujęciem mrocznych elfów. Dzięki urozmaiconemu rozmieszczeniu i kształtów kadrów komiks czyta się szybko i przyjemnie. Dodatkowo dobre wrażenie robią efektowne rozkładówki, krótko mówiąc graficznie komiks stoi i naprawdę niezłym poziomie.
Album czytało się szybko i przyjemnie, pomimo że nie jest to komiksowy majstersztyk warto sięgnąć po taką historię dla krótkiej rozrywki i oderwania od codziennego świata. Jest to jednak też jedna z wielu historii, która przejdzie bez echa, raczej nie będziecie dyskutowali o tym komiksie ze znajomymi. Czy warto? Musicie ocenić sami, osobiście nie kupiłbym tego komiksu gdyby nie był częścią kolekcji.