WKKM. Tom 24 – Ultimates

      Z pisaniem recenzji Ultimates miałem ogromny problem. Nie żebym nie znał tej historii. Czytałem ją dawno temu, a dziś zaledwie ją odświeżyłem. Siadając do laptopa poczułem się rozdarty. Z jednej strony nie znoszę świata ultimate, z drugiej zaś ten komiks naprawdę dobrze się czyta!
     Serie ultimate powstały przede wszystkim z jednego powodu: miały przynieść zwiększenie zysków dla wydawnictwa. Świnkę skarbonkę trzeba konkretnie karmić, a takie odświeżenie pozwoliło pozyskać kolejnych czytelników. Wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę z zagmatwania marvelowych serii. Ciągną się od kilkudziesięciu lat, bohaterowie giną i powracają, a próba wbicia się w to wszystko jest nie lada sztuką. Nowy czytelnik, który staje przed dziedzictwem Stana Lee i spółki, musi uświadomić sobie jedno: nie da się całkowicie ogarnąć tego ogromu, tak jak nie da się przeczytać każdej książki świata. Wprowadzenie świata Ultimate pozwoliło Marvelowi otworzyć furtki dla całej rzeszy nowych fanów, którzy nie muszą pochłaniać tak ogromnej liczby kolejnych albumów. Tytuły spod tego znaku nie są tak liczne, a co bardzo ważne: prezentują świeże spojrzenie (często na klasyczne tematy) i osadzone są we współczesnym świecie, dzięki czemu scenarzyści nie muszą m.in. tłumaczyć dlaczego ich herosi się nie starzeją.

        Sam nie znoszę tego uniwersum. Z kilku powodów. Przede wszystkim mam takie skrzywienie, że musze sobie wszystko w życiu hierarchizować. Earth-616 zawsze było prawdziwym światem marvela.Ultimate stanowiło zaledwie jego cień, podróbkę czy prosty substytut. Ponadto nie potrafię wybaczyć im tego, co zrobili z mutantami. Wywrócili cały X-świat do góry nogami. Wyakcentowali, co prawda, rolę Magneto, ale geneza mutasków to kompletna pomyłka. Wreszcie, nie mogę pozbyć się wrażenia, że lansowanie ultimate’a, m.in. w kreskówkach miesza w głowach najmłodszym fanom, którzy zamiast sięgać po perełki z 616 uznają czarnoskórego Fury’ego i spółkę za normę.
       Jak sami widzicie jestem cholernie uprzedzony… z drugiej strony album Millara i Hitcha łyknąłem dziś chyba już czwarty raz, a bawiłem się przy tym naprawdę znakomicie. Może dlatego, że nie ma w nim zbyt wielu treści? W końcu to tylko krótka geneza drużyny. Czytelnik dostaje wyliczankę-układankę (z mocniej zaakcentowaną historią Rogersa), która jest niczym niestabilna wieża z klocków. Mieszanka jest tak wybucha, że musi pieprznąć, co zresztą się dzieje, ale w jakim przyjemnym stylu! Tym, którzy nie wiedzą o tym tomie zupełnie nic, powiem tylko, że nową drużynę tworzą Cap. America, Iron Man, Hank Pym, Wasp, Thor i Bruce Banner. Skład jest więc identyczny, jak w przypadku pierwotnych Avengers, z tą różnicą, że mocniej akcentuje się tu Bannera, a nie Hulka.
       Zbieranina Fury’ego to prawdziwa banda wrednych palantów. Bohaterowie Millara są bardziej ludzcy, czyli pełni wad. Te, chociaż są od dawna znane, tu w bardzo zgrabny sposób podkreślono: Stark lata swoją zbroją po pijaku, Pym jest egocentrycznym dupkiem, a Banner konkretnym psycholem, w dodatku wiecznie faszeruje się prochami. Ten skład (zresztą zobaczcie okoliczności jego powstania!) naprawdę ciężko nazwać drużyną superbohaterów. Idole kilku pokoleń stają się najemnikami amerykańskiego rządu. Zresztą nikt tu tego nie kryje. Superludzie są przedłużeniem armii USA.
Triskelion błyszczy jak…
      Kapitalnie wypada strona graficzna tego dzieła. Mi najbardziej do gustu przypadł pierwszy zeszyt, przedstawiający desant wojsk amerykańskich podczas drugiej wojny światowej. Dziesiątki żołnierzy, spadochrony i ulewny deszcz. Można dać się oczarować. Przed oczami miałem sceny z Szeregowca Ryana oraz Kompanii Braci. Doprawionej jednym typkiem w śmiesznym stroju. Ultimate przyniosło Marvelowi rewolucję graficzną. Bezpośrednim efektem zmian w fabule, był kompletny lifting, jakiemu poddani zostali bohaterowie. Pym biega w skórzanym uniformie z goglami, Hulk wydaje się większy (i brzydszy!), a Thor zamiast zbroi nosi święcące wdzianko. Efekt jest co najmniej oryginalny, a chociaż nowy Mjolnir nie wygląda jak broń z Asgardu, to robi niesamowite wrażenie. Jedyna zmiana, której  zupełnie nie potrafię zaakceptować, to projekt zbroi Starka. Wygląda jak zrobiona z wiader. Serio.
        Ultimates bez wątpienia mogę polecić tym, dla których Marvel to przede wszystkim ekranizacje. Ta historia nie namiesza im w głowie, będzie dla nich swojska. Tym, którzy wielbią 616-tkę (i nie wychylali się poza nią), album ten może wydać się obrazoburczy. Niemniej jednak to jeden z niewielu komiksów z  tego świata, do których można zajrzeć i nie oszaleć ze zdenerwowania. Fabuła zawarta w Superludziach jest solidna, sensowna, uzbrojona w dobre dialogi i przyprawiona dobrą kreską. Szukanie wielkiej intrygi byłoby kompletną pomyłką, w końcu ten album to pierwszy krok do nowego świata.
Mariusz

Share This: