WKKM. Tom 59 – Syn M
Wydarzenia zawarte w tomie Ród M (patrz tom 35 – KLIK) odmieniły uniwersum Marvela na dobrych kilka lat. Niemal całkowita zagłada mutantów paradoksalnie przysporzyła im wiele dobrego – dała bowiem mocne podstawy do odświeżenia ich historii. I mimo, że nie zawsze scenarzystom udawało się wykorzystać ten potencjał, to kilka razy na resztki mutasów padł nieco jaśniejszy blask. Tak było choćby w przypadku najnowszego numeru WKKM – Syn M.
Uwaga! Tekst zawiera spoilery.
Syn M jest praktycznie bezpośrednią kontynuacją (i uzupełnieniem) wydarzeń znanych z Rodu M. Na Ziemi pozostało jedynie 198 mutantów. Część z nich zginęła, inni próbują się odnaleźć w nowym, bezbarwnym świecie, jeszcze inni zupełnie nie mogą się pozbierać – tak, jak choćby Quicksilver, główny bohater tej historii. Pietro Maximoff jest zaledwie cieniem samego siebie. Pozbawiony mocy przez własną siostrę (w dużej mierze z własnej winy) zupełnie nie wie co z sobą zrobić. Utrata nadzwyczajnych umiejętności w jego przypadku oznacza nie tylko koniec superżycia, ale także diametralną zmianę w codziennej egzystencji.
Były najszybszy człowiek świata przeżywa prawdziwe zderzenie z szarą rzeczywistością. Kto by pomyślał, ze człowiek może np. spóźnić się na autobus? Dla dumnego syna Magneto każdy dzień przynosi kolejne upokorzenia, a czara goryczy powoli się przepełnia. W końcu decyduje się na swój ostatni lot (jak dla mnie najlepsza scena w całym komiksie, a to dopiero pierwszy zeszyt!) i próbuje popełnić samobójstwo. Jednak nawet to mu nie wychodzi…
Nieudana próba samobójcza mogła się dla głównego bohatera zakończyć kalectwem – i tak by zapewne było, gdyby nie pomoc Inhumans. Crystal, była żona Quicksilvera, uprosiła swoich pobratymców o to, by go wyleczyli na Attilanie. Na księżycu Pietro spotyka się także ze swoją córką. Jak się szybko okazuje, nie zamierza prowadzić spokojnego rodzinnego życia. Korzystając z okazji, zaczyna potajemnie kombinować z Mgłą Terrigenu, przez co zyskuje nowe moce. Jak łatwo się domyślić, narobi tym więcej złego niż dobrego.
Co kopnęło?
Jednym z dwóch najmocniejszych elementów tego albumu jest kreacja głównego bohatera. Quicksilver nawet w stanie ciężkiej depresji jest strasznym, napuszonym dupkiem. Co chwilę wychodzi z niego to, że jest prawdziwym synem swojego ojca. I chociaż może go nienawidzić, to podobieństwa są bardzo wyraźne. Główny bohater to prawdziwy egoista, który pod pozorem działania na rzecz ogółu mutantów, robi wszystko pod siebie. Mało tego, jego działania są chaotyczne i krótkowzroczne, a ich konsekwencje są opłakane w skutkach. Wydaje mi się, że Pietro ma poważne problemy z umiejętnością logicznej oceny rzeczywistości. Na szczęście ma też te lepsze chwile, przez co mimo wszystko było mi go żal. David Hine zrobił co trzeba.
Druga bomba to oprawa graficzna. Rysunki Roya Allana Martineza i kolory Pete’a Pantazisa zapewniły moim oczom naprawdę wiele radości. To była miła odmiana po czysto photoshopowych produktach. Czytając Syna M, momentami miałem wrażenie jakbym przeglądał jednego z Thorgali bądź innych komiksów z Zachodniej Europy. Ostra kreska, z cienko nałożonym tuszem, duża liczba kadrów na plansze, wszędobylski niebieski kolor (jak strój QSa) i dużo ujęć na twarze. Życzyłbym sobie więcej takich rysunków. Szkoda tylko, że czasem postacie „zmieniają wygląd” i na niektórych kadrach są zupełnie niepodobne do siebie samych. Niemniej jednak, jestem na tak!
Z mniejszych plusów na pewno warto wspomnieć ciekawy występ Magneto. Ponadto bardzo przyjemną rolę w tym wszystkim odegrali Inhumans. Sam Attilan to wyjątkowo barwne miejsce, zamieszkane przez fantastyczne istoty. Nie wiem czemu (nie czytałem zbyt wielu publikacji z nimi), ale Black Bolt, Crystal, Medusa i Gorgon zawsze wywołują u mnie miłe odczucia. Ten album pokazuje, że Inhumans i mutanci mają wiele wspólnego i wcale nie trzeba mieszać originami, żeby pokazywać ich współpracę (eh, prawa filmowe).
A co nie?
Synowi M daleko jednak do ideału. Po bardzo dobrym pierwszym zeszycie, poziom na dłuższą chwilę spada. Nowe umiejętności Quicksilvera są irytujące. Paskudnie nie lubię tego typu rozwiązań. Duży spoiler na koniec. Te skoki w czasie są wręcz głupie. Rozumiem ich zastosowanie dla całości fabuły, jednak ich kupuję. Patrząc na ten album, najprościej go opisać: kapitalny start, słaby środek, niezły koniec. Koniec spoilera.
Jak zapewne doskonale wiedzą stali czytelnicy naszego bloga, jestem ogromnym fanem mutantów i wszystkiego co z nimi związane. Z tego powodu, ocena tego albumu może być nieco wypaczona. W każdym razie Syn M był dla mnie naprawdę przyjemną lekturą, chociaż chwilami zachwianą przez rozwiązania, których nie lubię. Prosta, pozbawiona większych zwrotów akcji, ale za to nasycona emocjami fabuła stanowi niezłe (nieco lepsze niż przeciętne) uzupełnienie Rodu M. No i te rysunki…
Mariusz Basaj