Wolverine – Trzy miesiące do śmierci
Wolverine nigdy nie zachowywał się zbyt rozsądnie. Zawsze kierowały nim emocje, ale też nigdy nie nazwałbym go idiotą, a krótko mówiąc Paul Cornell na takiego właśnie kreuje Rosomaka. Jak możecie się dowiedzieć z tekstu promującego komiks, Wolverine stracił czynnik gojący, przez co stał się zwykłym śmiertelnikiem. No, zwykłym, ale z adamantytowym szkieletem i szponami. Niemniej praktycznie całość fabuły oparta jest na tym wątku.
Trzy miesiące do śmierci
Trzeba przyznać, pomysł jest całkiem niezły. Z chęcią przeczytałbym komiks, w którym Wolverine jest zmuszony do zmiany swoich zachowań. Komiks, w którym bierze on pod uwagę, że może zginąć od jednego ciosu czy zbłąkanej kuli jakiegoś bandziora. Cornell serwuje nam za to irytującą wersję Wolverina – samobójcy, który ryzykuje życiem jeszcze częściej niż za czasów kiedy mógł przyjąć serię z karabinu na klatę.
Do tak zepsutej postaci głównej dodajcie jeszcze naciągany wątek szpiegowski, żywcem ściągnięty z opowieści o Agencie 007 oraz głównego złego. Sabertooth, który z brutalnego osiłka nagle stał się bossem mafii, do tego chcącym stać się bogiem…
Całe szczęście ta co najwyżej mierna fabuła nie popsuła rysunków. Strona graficzna stoi na równie żenującym poziomie. Na pierwszy rzut oka widać wpływ mangi na styl Ryana Stegmana, co jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadza. Jednak wprost nie mogę znieść komiksu, w którym główny bohater co kilka stron wygląda zupełnie inaczej.
W zasadzie nie znalazłem w tym albumie nic, co zrekompensowałoby wydane pieniądze oraz poświęcony na lekturę czas. Jak wspomniałem we wstępie, z bogatej oferty wydawniczej Egmontu bez trudu wybierzecie coś lepszego.
Paweł Warowny
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za egzemplarz recenzencki.