Doktor (Black) Star – Doktor Star Recenzja
Polscy wydawcy zalewają rynek komiksami Jeffa Lemira. Bardzo mi się to podoba, bardzo, choć materiał zaczyna już nosić oznaki zmęczenia. Podczas gdy Mucha ma u siebie Descendera, NSC Royal City, KBOOM Bloodshota (i Walecznych, o których wolałbym zapomnieć), Egmont kontynuuje eksplorację uniwersum Czarnego Młota. Po dwóch tomach głównej serii oraz delikatnym tie-inie w formie Scherlocka Frankensteina, otrzymujemy kolejny tom poboczny. Tym razem Jeff Lemire kompletnie porzuca główną intrygę, Czarny Młot występuję tylko w formie migawki. Reflektory padają na superbohatera, który pozostawał dotychczas w cieniu. W podróż w stronę gwiazd zabiera nas dziwnawy gość o pseudonimie Doktor Star.
Soundtrack gwiezdnej wędrówki
Doktor Star to nie jedyny star-man jakiego znam, przed nim należałoby wymienić dziesiątki innych podróżników zadzierających śmiało głowę w stronę gwiazd. Na ich czele, w moim najśmielszym przekonaniu, powinien stanąć David Bowie, a zwłaszcza jego dwa oblicza. Pierwsze to oczywiście Ziggy Stardust, który przybył na Ziemię w 1972 roku i stał się gwiazdą rocka. Stają razem, ramię w ramię, gdy Doktor swoją działalność naukową przeistacza w pełną przygód ścieżkę superbohatera. Star, jak każdy dobry fizyk, wie, że tam, gdzie występuje bardzo silne światło, tworzą się też ogromne cienie. Z tego faktu zdaje sobie sprawę doskonale też znany nam scenarzysta, który podaje tufabułę dwutorowo.
Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości
Z drugiej strony na scenę wkracza Bowie ze swojego ostatniego okresu. Stary, zmęczony, stojący nad przepaścią, z której nie ma już powrotu. W tym stanie nagrywa swoją ostatnią płytę – jazz rockową, nasączoną ciemnym żalem Blackstar i jedną z moich ulubionych w jego dorobku. Po raz ostatni w stronę gwiazd zerka też Doktor Star. Stając u schyłku swojego życia, dokonuje rozliczenia swoich wszystkich czynów. Błędy, które popełnił, ciążą gorzko nad wszystkimi bohaterskimi czynami jego życia. Utraconego czasu nie da się odzyskać, wyborów nie można dokonać jeszcze raz. Łazarz spisuje swój testament, po czym chowa się do szafy.
Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości to emocjonalna bomba, dreszczowiec i dramat. Jeff Lemire podejmuje kolejny raz temat relacji ojcowskich, który jest bardzo bliski mojemu sercu. Tutaj Kanadyjczyk umie zagrać na emocjach, co udowodnił już w Underwater Welder (btw. polska premiera już w maju od KBOOM!). I tym razem układa niesamowicie smutną pieśń, dojmującą i przejmującą. Sięga dna, przenikając do szpiku kości. Wychowanie dziecka to ogromna odpowiedzialność, którą śmiało porównałbym do pełnienia misji superbohaterskiej. Któż inni, jak nie superbohaterowie, powinien wiedzieć, jak taką misję czynić? Widzimy. jak Doktor Star staje na skrzyżowaniu. Z jednej strony ma do wyboru szczęście z bycia rodzicem. Z drugiej strony pociąga go nauka oraz przygody związane z odkrywaniem nieznanego. Jest też odpowiedzialność – tylu istotom może pomóc, uratować życie. Wszystkie lśniące atuty, związane z działalnością jako wybawca, oślepiają Doktora. Sprawiają, że czarna dziura, którą podarował swojej rodzinie w zamian za bycie u ich boku, widoczna jest dopiero gdy jest za późno. Jeff Lemire wie, co jest na rzeczy. Sprawia, że odzywa się też i moje sumienie. Karze mi napisać sprawozdanie, ile czasu przeznaczam swoim dzieciom, a ile marnuję na inne, często niepotrzebne błahostki. Jak ojciec do ojca, skłania mnie do zadumy i chwili refleksji. Zanim będzie za późno.
Space Oddity
Doktor Star i Królestwo Straconej Przyszłości to nie tylko gwiezdna telenowela. Ten poboczny tom podejmuje śmiało tendencję napoczętą w głównej serii Czarnego Młota. Jeff Lemire niczym doktor komiksologii rozpościera wachlarz postaci powstałych w Złotej Erze Komiksów. W drugim rzędzie kładzie wydarzenia, supermoce, genealogie, główne wątki. Każdy klocek, który podnosi, ogląda po kilka razy, a zanim ułoży go do swojej układanki, upewnia się, że końcowy kształt będzie zgodny z zamierzonym. Elementy składowe omawianej historii to, zdaje się, nic nowego. Sam autor narodził się kilkadziesiąt lat za późno, aby brać udział w rewolucyjnym czasie definiowania komiksów superbohaterskich. Nikt mu jednak nie zabrania, aby wyciągał wnioski z wieloletniej spuścizny i tworzył komiksy szyte na miarę XXI wieku. Komiksy, w których akcja, nauka oraz emocje splatają się niczym trzy wstążki, uzupełniając się i dając wielobarwne widowisko. Dokończenia historii Czarnego Młota przyjdzie jeszcze chwilę wypatrywać. Cóż, nie mogę się doczekać.
Sylwester
Dziękuję Wydawnictwu Egmont za udostępnienie komiksu do recenzji.
Jeśli chcesz przeczytać serię Czarny Młot od początku, zajrzyj koniecznie TU.