Niewidzialna Republika. Tom 1 – recenzja
Niewidzialna republika to powrót komiksowy wydawnictwa Amber. Firma działa na polskim rynku od 28 lutego 1989 (czyli od bardzo dawna) i wpisała się w polską historię wydawniczą jako pierwsze polskie wydawnictwo prywatne. Pisałem już o tym przy Elfqueście (o TU) i powtórzę, znak wydawnictwa przypomina mi o czasach podstawówki, uwielbiałem wtedy książki Deana Koontza i Stephena Kinga, które pasowały do horrowego charakteru firmy. Dzisiaj z logiem Ambera wychodzą nie tylko historie z dreszczykiem, a niedawno powróciły też po dłuższej przerwie komiksy. Czy Niewidzialna republika to dobry tytuł na (ponowny komiksowy) start? Mimo że pierwszy raz stykam się z tą nazwą, odpowiem, że tak. Jak najbardziej.
Pierwsze co się rzuca w oczy, czytając Niewidzialną republikę (oprócz doskonałej, nowoczesnej oprawy graficznej), to podwójna narracja. Tego typu zabieg kojarzy mi się głównie z książkami (stąd mój przydługi wstęp o dzieciństwie), choć komiksiarze też od niego nie stronią. W pierwszej linii akcja toczy się w roku 2843 wokół niesławnego reportera Crogera Brabbsa. Ten, włócząc się po ulicach brudnego miasta, znajduje (u jednego z bezdomnych) pewien pamiętnik (a właściwie stos zapisanej makulatury). Po chwili, gdy nowy właściciel zaczyna czytać wspomnienia, poznajemy Maię Reveron i jej kuzyna Arthura McBride’a, którzy 42 lata wcześniej, na niezbyt przyjaznej skale, spożywają zdobyte pożywienie. Po chwili wpada na nich patrol wojskowy. Czytelnik tego nie wie, ale to błahe wydarzenie będzie kluczowe, jeśli chodzi o przebieg pozostałych wydarzeń.
Co można wywnioskować po takim opisie? Niewidzialna republika to rasowy thriller sensacyjno-polityczny umieszczony w realiach science-fiction. Niestety tego ostatniego jest niewiele, mogłoby być więcej. Pomaga co prawda w wyprowadzeniu punktu wyjścia, akcja dzieje się na odległym od Ziemi księżycu Avalon, niestety pęd nie pozwala na eksplorację i poznanie środowiska, z deka nieprzyjaznego dla człowieka (ryby mają pancerze i atakują wszystko, co się porusza w wodzie). Też dopiero na koniec, w posłowiu, wytłumaczone jest, czemu na księżycu zapanowały najpierw chaos, a później dyktatura.
Wyobraźcie sobie, że ludzie wynaleźli technologię, dzięki której możliwe jest dotarcie do odległych gwiazd. Nadal, taka podróż może zając czas trwający pokolenia. Nawet jeśli znajdzie się grupa szaleńców, którzy chcieliby polecieć w podróż w jedną stronę, to istnieje spora szansa, że ich dzieci albo wnukowie już nie będą tak optymistycznie nastawieni do całego przedsięwzięcia. Ponadto, na odległym świecie wpływ macierzystej Ziemi, kraju, z którego wywodzą się śmiałkowie i tam wykształconej polityki będzie znikomy. Szacuje się, że już w XXII wieku takie podróże będą możliwe. Jak dla mnie pełna ekscytacja, moje potomstwo może już tak nie myśleć.
Niestety, tak jak mówiłem, fantastyka naukowa w Niewidzialnej republice to tylko tło. Trochę szkoda, ale też nie każdy lubi dłużyzny wynikające z podróży, którymi usypiał kina, puszczając wrednie muzykę klasyczną Stanley Kubrick. W komiksie liczy się akcja i tej jest tu sporo. Czuć jak ruch między kadrami wypiera dialogi, by przyśpieszyć lekturę i wzbudzić w czytelniku odrobinę adrenaliny. Linie narratorskie zaplatają się i dążą do konkluzji, w której następuje oczywiście cliffhanger. Może nie taki mocny, że zacząłbym obgryzać paznokcie. Delikatnie, ale perswazyjnie chwytający za twarz i wskazujący kierunek, na którego wektorze leży drugi tom.
Cierniem, który kłuje w stopę, gdy przeskakuje się po kolejnych stronach, jest liternictwo, co zostało już zauważone w internetach i publicznie napiętnowanie. Nie jestem jakimś wielkim fetyszystą w tym zakresie, to, że tekst fruwa sobie frywolnie po dymkach, jestem w stanie przebaczyć. To, że wyraz zajmuje nie jeden, nie dwa, a trzy dymki, to już jednak zdumiewa. Ja rozumiem, że książki to inna para kaloszy, ale wydawnictwo Amber to przecież nie warzywniak, coś nie coś o liternictwie powinni wiedzieć.
Moją ulubioną sceną Niewidzialnej republiki jest kontrdemonstracja Arthura, którą wojsko stara się zdławić wystrzeliwując gaz łzawiący. Niby nic takiego, ale porównanie do pszczelarza, który uspakaja swoje owady rozpylając dym jest tak proste, tak sugestywne i tak trafne, że aż chwyta mnie za serce. Corrina Bechko i Gabriel Hardman, małżeńska spółka odpowiedzialna za komiks, skrupulatnie zaplanowała akcję na 30-50 zeszytów. Do tej pory ukazało się 15, po czym od marca 2017 seria wpadła w niebyt. Póki co przed nami jeszcze dwa tomy, które (jeśli wydawnictwo wyciągnie lekcję) z przyjemnością przeczytam.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Amber za udostępnienie egzemplarza do recenzji.