Invincible tom 3 RECENZJA
Kiedy byłem mały (w znaczeniu nie tak mądry i doświadczony jak teraz :p), podczas odwiedzania parków rozrywki wybierałem zawsze największe dostępne urządzenia. Śmiałem się z nierobiących na mnie wrażenia karuzeli łańcuchowych, czy maleńkich wagoników. W ten sposób zaliczyłem epickie Młoty Przeznaczenia, Ławkę Zagłady, czy Pal Do Wytrząsienia Wnętrzności (razem z zawartością). Po pewnym czasie znudziło mi się, kręciło mi się od przesadnych wrażeń w głowie, wolałem posiedzieć sobie obok. Cóż, wiek robi swoje. Dzisiaj zaglądam do parków, ale wybieram mądrze, najwyżej jeden przyrząd, a zdarza się, że jest to nawet wspomniana karuzela, z której kiedyś kpiłem. Podobnym powrotem do wesołego miasteczka jest dla mnie Invinicble, bardzo mądry, ale też i pstrokaty wehikuł do krainy superhero.
Wielka Kolekcja Komiksów Kalesoniarzy
Egmont ma swoją kolekcję, kupić można już trzeci tom. Po czerwonej i niebieskiej okładce dostajemy tym razem zieloną. Nie wiem, czy stoi za tym jakiś głębszy zamysł, ale cóż, lepsze to niż wszystkie tomy czarne. Najważniejsze, że co trzy miesiące otrzymujemy przepasny tom, napakowany akcją w najlepszym stylu superbohaterskim. Mieszanka fantastyki naukowej, ze zwykłymi losami studenta, o zabarwieniu romantycznym, to niby nic nowego w popkulturze. Mimo to lektura Invincible nie nudzi, potrafi zaskoczyć lekko zmienionym podejściem do tematu, a nade wszystko bawi. Nie jest to może mega inteligentna lektura spod znaku Moora albo Gaimana. To nic, nie taki cel jest tego komiksu. Kirkman poprzednimi dwoma tomami złożył nam deklarację, że będziemy się dobrze bawi, z której wywiązuje się doskonale.
Nie z tej Ziemi
Pamiętam, jak koledzy naśmiewali się ze mnie (gdzieś za czasów szkoły średniej), że lubię uniwersum Star Treka. Głównym argumentem prześmiewczym, było wykazanie, że wielkim debilizmem serii, jest przedstawianie obcych ras, w bardzo podobny sposób jak ludzi. Toć Wolkanie mają jeno spiczaste uszy i dość śmieszne brwi, a Klingonie (przynajmniej na początku) wyglądem przypominali Mongołów. Zero polotu i wyobraźni. Cóż, Mark Grayson, mimo mieszanej krwi Wilutrumiańskiej, wyglądem nie odróżnia się od ludzi. Ot, ma supersiłę i potrafi latać, będzie także długowieczny, ale to już inna bajka. W trzecim tomie Kirkman łapie ideę przedstawiania obcych ras za mordę i przenosi nas na planetę, na którą uciekł ojciec chłopaka po wydarzeniach z trzeciego tomu. Nowy afekt jego taty jest okazją do przedstawienia, jakie są zwyczaje obcych i np. w jaki sposób się całują. FUJ! Może jednak przedstawianie ufoludków podobnie do ludzi, nie jest takie złe.
Trzeci tom przynosi dużo akcji, w bardzo dobrym smaku. Wielokrotnie wydarzenia komentowałem westchnieniami lub szeptając „O Ja pierdziele” albo i „zajedwabiście!!!” Przede wszystkim, dlatego że bójki (albo lepiej – starcia) są przedstawione w bardzo wiarygodny sposób. Wiadomo, Invinicible przetrwa, bo już jest zapowiedziany kolejny tom, ale we wszystkich ciosach czuć grozę. Posiadają też emocjonalne uzasadnienie, czuć jak bohaterowie wściekają się, a gniew emanuje z kartek. No i leje się krew, czasami rozbryzguje po pełnych kartkach. Ryan Oattley nadal popisuje się swoją lekką kreską, splash na stronach 108-109 wprawił mnie w nieudawany zachwyt. Seria 32 szybkich ciosów, których nie sposób wychwycić wszystkich, zostaje skwitowana dwoma potężnymi uderzeniami. Jakimś wielkim fanem brutalności może i nie jestem. Przyznać muszę, że jest to spełnienie moich marzeń, wynikających z frustracji nad lekturą Spider-mana te parę dekad temu. W mojej pamięci zostały wyryte wspomnienia niesamowitej irytacji faktem, że ciosy pająka nie niosą spustoszczenia, a porwany kostium to szczyt uszczerbku na zdrowiu bohatera.
Tajne Znaki
Kirkman zdaje sobie sprawę, że prawdziwe superhero nie uda się bez solidnego przedstawienia podłoża bohaterów. Superbohaterowie muszą być ludźmi z krwi i kości uwikłanymi w codzienne sprawy. Jest tu dość ciekawy trójkąt pomiędzy Markiem, jego dziewczyną, a pierwszą heroiną, którą poznał, a jednocześnie kumpelą ze szkoły średniej. Przy pełnej oczywistości spraw, Mark pozostaje niewidomy na uczucia, którym darzy go dziewczyna. Cóż, kupuję schemat przedstawiony przez scenarzystę i podpisałbym się pod nim swoją krwią. Chłopcy zwyczajnie nie rozumieją tajnych znaków, nawet gdy rzuca im się nimi prosto w twarz. Tak to już jest, Kirkman też chyba co nieco przeżył i gorzkie refleksje zaszył w komiksie. Cóż, zawsze pozostaje mu okazja, by pomieszać, niech chociaż postać, którą wymyślił scenarzysta, przejrzy na oczy.
Na koniec otrzymujemy dodatkowy zeszyt, który współtworzył Kirkman, opublikowany oryginalnie pod tytułem The Pact. Cóż, potrzebny jest on tylko po to, aby znać chronologię wydarzeń, oraz aby przy lekturze następnego tomu, nie zastanawiać się co się działo z Dociem Seismiciem po 10 zeszyscie serii. Kreska niczym z atomówek w niczym mnie nie zachwyca. No dobra, niech będzie, najważniejsze, że już niedługo czwarty TOM!!!
Sylwester
Dziękuję Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.