Batman. Ostatni rycerz na Ziemi
Batman. Ostatni rycerz na Ziemi wydany w obrębie imprintu DC Black Label to miniseria kierowana to dojrzałego (choć trafniej byłoby powiedzieć: pełnoletniego) czytelnika, który nie jest na bieżąco z mnogimi tasiemcami wydawnictwa i chciałby po prostu ot, tak, przeczytać sobie komiks z człowiekiem-nietoperzem. Czuję się na siłach, aby podjąć się oceny, czy się udało. Nie za często skręcam w ciemne alejki Gotham, choć przed niektórymi tytułami nie sposób uciec. Jak to już drzewiej bywało, dodatkową zachętą są znakomici twórcy podpisujący się pod albumem. Tym razem są to dwa znane w środowisku komiksowym nazwiska: Scott Snyder i Greg Capullo.
50 odcieni Batmana
Jakie kolory kojarzą się Wam z obrońcą Gotham? No, może oprócz czarnego (wiadomo, mrok, wilgotne, nieoświetlone zaułki, te sprawy). Szary? Hmmm, jak najbardziej. Niejeden kombinezon Gacka był popielaty niczym portki budowlańca. W końcu roboty w mieście od groma. Co tam dalej? Żółty? Tak, w końcu Detective Comics #27 otulone było w tym kolorze, a Frank Miller też nie stronił od tej barwy w Powrotach Mrocznego Rycerza (tylko zerknijcie TU). A co powiedzie na amarantowy (czy jak kto woli i się nie wstydzi: różowy) i żarówiasty, neonowy zielony? Przykuwa uwagę, zwłaszcza że już na okładce odkryć można powód wykorzystania toksycznej, szmaragdowej barwy, związanej z lampą, którą Batman trzyma w ręce i która to dość znajomo się uśmiecha.
Finalna przygoda ostatniego rycerza rozpoczyna się w sposób miażdżący tarczycę! Ktoś w różnych częściach Gotham kreśli kredą linie. Po złożeniu zdjęć satelitarnych okazuje się, że kreski układają się w kontur Batmana, niczym obrysowane ciało na miejscu zbrodni. Serce zaś znajduje się w centrum martyrologii Bruce’a Wayne’a, czyli w Crime Alley, w której zginęli jego rodzice. Na miejscu bohater odkrywa martwego dzieciaka, który, przymocowany do metalowej konstrukcji, po chwili wymierza w niego broń. Czytelnik nie zdąża się otrząsnąć, gdy historia skręca w kolejny zaułek, powodujący zawrót głowy. Bruce budzi się w Arkham, w którym podobny do Jokera doktor wyjaśnia mu, że wszystko, co do tej pory przeżył jako człowiek-nietoperz, to wynik jego choroby psychicznej. Nic z tego się nie wydarzyło, przestępcy to tak naprawdę personel medyczny, a kostium ze spiczastymi uszami służył do terapii wstrząsowej.
No i co? No i brawo! Przynajmniej za początek. Bo później niestety napięcie siada. Po ucieczce ze szpitala, następuje następny niespodziewany zwrot akcji. Gacek wygrzebuje się spod góry czerwonego piasku i odnajduje głowę Jokera, komiks zaczyna biec w znanym z milionów historii kierunku. Jest ten jeden, ten zły. Zniszczył świat, zagraża garstce ocalałych i należy go powstrzymać. Bruce odszukuje bohaterów i złoczyńców (którzy są po jednej stronie, w końcu wszystkim im zależy na przeżyciu) i robi wszystko, co może, aby wygrać. Zieeeeeew, nuda! Wielka szkoda, zapowiadało się tak dobrze.
Batman. Ostatni rycerz na Ziemi jest ukoronowaniem długiej współpracy twórców nad nietoperzym tytułem. Panowie Scott Snyder i Greg Capullo odpowiedzialni byli za restart serii Batman w ramach Nowe DC Comics (The New 52) we wrześniu 2011 roku. Mimo że idea, która przyświecała przy tworzeniu omawianego tytułu, miała zagwarantować, że historię można czytać bez znajomości żadnego innego komiksu, to bez nawiązania do Trybunału Sów się nie obyło. Wskazówka zegara zatoczyła pełny okrąg i jest dokładnie w tym samym miejscu, co na początku. Podejrzewam, że to nie jedyna referencja, której nie zrozumiałem, im bliżej finału, tym coraz więcej mgły.
Jeśli nigdy nie widzieliście żadnej planszy Grega Capullo, to żałujcie. Ten rysownik to klasa sama w sobie, mi najbardziej kojarzy się ze Spawna, kiedy to po kilkunastu numerach zastąpił Todda Godfathera za deską kreślarską. Są nawet tacy, którzy twierdzą, że robił to lepiej niż ojciec dyrektor. Jeżeli chodzi o ilustracje w Ostatnim rycerzu na Ziemi, to osobiście jestem nieco rozczarowany. Są plansze, które sprawiają, że tętno przyśpiesza. Reszta, mimo że unosi się sporo powyżej przeciętności i poprawności, aż tak nie zachwyca. Ulubiona scena? Spotkanie w Crime Alley, oczywiście!
Najjaśniejszym punktem jest, co oczywiste, głowa Jokera. Mimo utraty reszty ciała, poczucie humoru go nie opuściło. Nie zabrakło dowcipu ze sławnej sentencji „I’m Batman”, za co jestem błaznowi (i scenarzyście) bardzo wdzięczny. Uśmiechnąłem się tak szeroko, jak tylko pozwoliła mi na to anatomia mojej twarzy. No i jest jeszcze końcówka, która chwyta za serce. W roli głównej pewien mały obywatel, a Scott Snyder kończy trafnym zdaniem pożegnania: „I wtedy zrozumiałem, że powiedziałem już wszystko, co musiałem powiedzieć”. Po takim stwierdzeniu, czy trzeba coś dodawać? Nie, nawet nie powinno się.
Sylwester
Batman pozwolił się zrecenzować dzięki uprzejmości wydawnictwa Egmont.