Barras V
Jako że Barras to dość bezkompromisowa lektura, co mi tam, zacznę w podobnym tonie. Prosto, szczerze do bólu i bez owijania w bawełnę Mandioca kończy cykl wydawniczy tej czarno-białej, argentyńskiej serii o lokalnych pseudokibicach. Finisz rozciągnął się na dwa lata, mimo butnych zapowiedzi wydać całości w 2017 roku się nie udało. Okazuje się, że szósty zeszyt się nie ukarze. Tragedii nie ma, bo Barras V zamyka wątki rozpoczęte na samym początku. Decyzja wydawnictwa na poprzestaniu na tym zeszycie nie wzbudza we mnie złych uczuć. Choć to, że nie chciałbym więcej, coś niestety pokazuje.
Przed Państwem długo oczekiwany finał (z naciskiem na długo). Jak to w dyscyplinach sportowych bywa, rywalizacja odbywa się w tonie czarno-białym. Oznacza to, że musisz wspierać którąś ze stron, albo jesteś kibic, albo nic niewart kmiotek. Znaczy to też niestety, że Barras albo kochasz, albo nienawidzisz. Gęsta, brutalna, wręcz karykaturalna kreska, z rozchlapywanym w przypływie adrenaliny atramentem. Jeżeli miałbym wskazać na element, którego będzie mi brakowało po zakończeniu serii, są to rysunki Utrery. Jest brzydko, bo tak ma być. Wśród ultrasów nie ma miejsca na kwiatuszki. Styl autora doskonale pasuje i współgra z opowieścią.
CO URWAŁ???
Słownictwo, którym dysponują bohaterowie komiksu Barras V, zostało zaczerpnięte z łaciny, bynajmniej nie chodzi o starożytny język, używany gęsto w nauce. Tu więdną uszy i zaczerwienią się nawet lica typków przesiadujące całe dnie w bramach obskurnych kamienic. Coś, co bawi przy pierwszym zetknięciu, na dłuższym dystansie niemiłosiernie męczy. Na szczęście w piątym zeszycie bohaterowie nieco spuszczają z tonu i bluzgów jest jakby trochę mniej.
Barras zatacza kręgi wokół lokalnych, argentyńskich społeczności i bojówek czwarto czy piąto ligowych drużyn piłkarskich. Idzie się przyzwyczaić do krzywych gęb grona kibiców. Przez chwilę nawet ma się wrażenie, że któregoś się polubiło. Może nawet będzie mi jednego z tych twardych karków brakowało. Fabułę określiłbym jako interesującą, o pikanterii nadawanej przez lekkie zabarwienie polityczne. Do piątego zeszytu Wydawnictwo Mandioca wprowadziło małą zmianę edycyjną. W odróżnieniu od poprzednich zeszytów otrzymujemy lśniącą, lakierowaną okładkę. Sugeruje to, że czeka nas wielki finał. Czy tak jest w istocie? Hmmm, wystarczy poobserwować lokalne podwórko, by wyciągnąć wniosek, że na zamiast wielkiej fety, możemy liczyć co najwyżej na ogromną… zadymę.
Z jak zeszyt
Przy okazji przypominania sobie poprzednich części, przed lekturą Barras V zorientowałem się, czemu Wydawnictwo Mandioca zdecydowało się na dość niespotykaną w dzisiejszych czasach formę zeszytową. Czytanie całej historii na raz jest niesamowicie ciężkostrawne, wzięcie do ręki wydania zbiorczego poleciłbym jedynie osobom o skłonnościach masochistycznych. Forma, jaką proponuje nam Emilio Utrera, jest mocno bolesna i bezwzględna tak jak i sami ultrasi. Niby nikt nie każe czytać wszystkiego na raz… W trakcie przyswajania historii ciurkiem, gdzieś koło czwórki zaczęło mi się kręcić w głowie. Dzięki przerwom między kolejnymi zeszytami idzie nieco odsapnąć, a krótkie streszczenie na początku każdego numeru jak najbardziej starcza na przypomnienie sobie poprzednich wydarzeń. Cóż, to koniec, może jeszcze kiedyś medium komiksowe zogniskuje się na kibiców piłki nożnej. Może uda się następnym razem pokazać piękno tego sportu, a może ktoś zajrzy na nasze podwórko?
Sylwester
Dziękuję Wydawnictwu Mandioca za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.