Świetny Moon Knight od Jeffa Lemire’a z Marvel Now 2.0!

Nie miałem okazji przeczytać wszystkiego, co napisano z Moon Knightem do tej pory. Mam na koncie jedynie wydane w Polsce przez Egmont trzy poprzednie tomy autorstwa Ellisa, Wooda i Bunna. Po lekturze kompletnej serii Moon Knight Jeffa Lemire’a i Grega Smallwooda zebranej w opisywanym tomie, czuję jednak jakbym Marca Spectora znał od zawsze. Nowa pozycja z przygodami awatara egipskiego boga Konshu to nie tylko dekonstrukcja tego bohatera, ale i naprawdę solidna doza niegłupiego podejścia do ludzkiej psychiki i odważna próba podjęcia trudnego tematu, jakim jest dysocjacja osobowości.

Marc Spector – znany też jako Moon Knight / Jake Lockley / Steven Grant – od lat walczy z przestępcami i dba o bezpieczeństwo Nowego Jorku. Czy na pewno? Kiedy Marc budzi się w zakładzie dla obłąkanych, dowiaduje się, że spędził w nim niemal całe życie. Wszystkie jego tożsamości zostają podane w wątpliwość. Dokoła siebie widzi twarze, które równie dobrze mogą być maskami: wyniosłej pani doktor, nieprzyjaźnie nastawionych sanitariuszy, pacjentów o pustym spojrzeniu. Jedne skrywają przyjaciół, inne – wrogów lub, co gorsza, bogów i potwory! Marc podejmie próbę ucieczki. Czy jego plan się powiedzie? Co się wydarzy, gdy Marc Spector stanie twarzą w twarz z  Moon Knightem?

Moon Knight Jeffa Lemire’a to pełna świetnego tempa, bystrych dialogów, psychologii i egipskiej mitologii lektura. Wykorzystanie wszystkich dobrodziejstw medium do ukazania zaburzenia polegającym na występowaniu kilku osobowości u jednej osoby sprawia, że to pozycja obowiązkowa z katalogu Egmontu. Tym bardziej, że to jedna, spójna historia, zamknięta w grubym tomie. Jednocześnie Lemire kreatywnie korzysta z całego bagażu doświadczeń tej postaci, bawiąc się przy tym z czytelnikiem, ponieważ nie mamy pojęcia, co jest prawdą, a co wynikiem rozdwojenia jaźni Spectora. Nie wie tego również nasz protagonista, dlatego wspólne odkrywanie tajemnicy jego schorowanego umysłu daje masę satysfakcji. Dawno podczas czytania komiksu nie czułem takiej immersji i powolnego zagłębiania się coraz bardziej w szaleństwo wylewające się z przepięknie narysowanych przez Smallwooda kadrów.

Wizualnie to jest mistrzostwo, a postać gościa ubierającego się na biało jest niesamowicie wdzięczna do uprawiania efektownej komiksówy ze strony rysownika i kolorysty. Ahh i ta okładka. Kadry są niezwykle kreatywne, często układająj się w konkretne symbole i znaki, wokół których pozostaje wiele niezagospodarowanego miejsca. Czasem będziemy musieli nawet obracać komiks do góry nogami! Praktycznie każda kolejna strona jest inna od poprzedniej, a jednocześnie wszystkie zabiegi są w jakiś sposób konsekwentne. Kolory są zredukowane i stonowane. Wybitnie wychodzą sceny horrorowe i te głównie oparte na kontraście.

Choć motywów rozdwojenia jaźni w popkulturze nie brakuje, w Moon Knighcie Jeffa Lemire’a problem zaserwowany jest w sposób, jaki bardzo mi odpowiada. Nie jest pretekstem do wzajemnej walki kilku tożsamości ze sobą i chaotycznej żonglerki osobowościami celem wprawienia czytelnika w poczucie dezorientacji. Przyznam, że przez sporą część komiksu również miałem takie wrażenie, jednak w drugiej połowie historii wcześniejsze zabiegi okazały się służyć fabule, rozwojowi bohatera i stworzyły podbudowę do efektywnego zakończenia. I finał jest tu najlepszy. Mały, intymny, pełen akceptacji swoich problemów i bliski czytelnika, który dobrnął tu ze Spectorem w tej przedziwnej, smutnej, ale też w jakiś sposób finalnie optymistycznej historii, do końca. Czekam na serial. Ta historia się sama ekranizuje!

Bartek

Serdecznie dziękuję wydawnictwu Egmont za przesłanie egzemplarza do recenzji.

Więcej o komiksach z Moon Knight’em TU i TU.

Share This: