Providence. Tom 3 – Koniec, a może początek?

To koniec – albo dopiero początek. W Providence. Tom 3 Alan Moore domyka swoją opowieść, zanurzoną po same uszy w prozie Lovecrafta. Celowo dawkowałem sobie tę lekturę – można by oczywiście przeczytać wszystkie trzy tomy (a właściwie cztery, bo Neonomicon to coś więcej niż tylko wprowadzenie) jednym ciągiem. Da się. Ale sam raczej się na to nie porwę.

Providence. Tom 3

Dziennikarz w świecie grozy

W centrum wydarzeń stoi Robert Black, dziennikarz, który porzucił Nowy Jork i przytłaczającą pracę, by z zapałem wyruszyć w podróż śladami tajemnej księgi. Jego niepokojąca wędrówka prowadzi przez świat coraz bardziej przesiąknięty grozą, aż w końcu napotyka samego H.P. Lovecrafta. Jak zapowiadał już tytuł – jego podróż nieuchronnie kończy się w Providence.

Nie wiem, czy intencjonalnie, ale w tym albumie padają słowa: „S-słucham tego, co mówisz, ale chyba to do mnie nie dociera. Wpada jednym uchem i wypada drugim.” I to chyba najlepiej podsumowuje mój główny problem z tą serią – a może i z twórczością Moore’a w ogóle. Podobnie miałem przy trzecim tomie Potwora z bagien, kiedy moje myśli czasem odpływały mimo najszczerszych chęci skupienia. Providence. Tom 3 zaczyna się od przechadzki po mieście. Kadrowanie z perspektywy pierwszej osoby buduje iluzję interakcji ze światem – i to wciąż działa, nawet po trzecim tomie Nightwinga. Ale gdy dochodzi do pierwszego spotkania, plansze zalewają dialogi – i nagle robi się duszno.

Providence. Tom 3

Najwięcej ciężaru mają oczywiście strony pamiętnika – choć tym razem pojawiają się tylko w dwóch pierwszych zeszytach zawartych w tym tomie. Ma to swoje fabularne uzasadnienie: raptularz trafia w inne ręce, a przez chwilę przegląda go sam Lovecraft. To właśnie te strony, które miałem ochotę wielokrotnie pomijać – ale tego nie robiłem. Nie są tylko podsumowaniem wydarzeń z poszczególnych zeszytów. Oferują szerszą perspektywę. Z czasem raptularz przestaje być zwykłym dziennikiem, piaskownicą pomysłów czy czymś tymczasowym. Staje się czymś znacznie większym – jego formą, przekleństwem i kluczem zarazem. Najważniejszym dziełem Roberta Blacka.

Hołd dla Lovecrafta

„Providence” to seria, w której Alan Moore czerpie pełnymi garściami z życia i twórczości H.P. Lovecrafta – składając mu hołd, a może nawet spłacając dług wdzięczności. Bez Lovecrafta fantastyka i groza nie wyglądałyby dziś tak samo. A że wizjonerzy rzadko mają łatwe życie, ich wpływ często objawia się dopiero po śmierci. Na kartach tego komiksu znajdziemy wiele odniesień i konstrukcji fabularnych utkanych z inspiracji. Główny bohater, Robert Black, to nie tylko echo Roberta Blake’a z opowiadania „Nawiedziciel”, ale też postać inspirowana Robertem Blochem – uczniem i protegowanym Lovecrafta.

Inspiracja płynie tu w obie strony – i to szczególnie wyraźnie w finale. Z jednej strony Moore świadomie nawiązuje do twórczości Lovecrafta, ale z drugiej to właśnie Robert Black – bohater „Providence” – swoją postacią i raptularzem staje się źródłem natchnienia dla samego autora „Necronomiconu”. Choćby poprzez opisy zakazanych ksiąg i tajemnych rytuałów. Mimo że narracja wydaje się liniowa, komiks udowadnia, że czas jest pojęciem względnym – zwłaszcza w świecie, gdzie fikcja i rzeczywistość przenikają się aż do bólu.

Providence. Tom 3

Tworzenie grozy, przywoływanie pradawnych potworów i nauka tajemniczych, złowieszczo brzmiących języków – według Roberta Blacka to nic innego jak próba zapełnienia pustki po nieistniejącej mitologii młodej cywilizacji amerykańskiej. Mogłyby ją zastąpić wierzenia rdzennych mieszkańców, ale te zostały brutalnie starte w proch przez zbieraninę przybyszów z całego świata, która pod sztandarem „amerykańskiego snu” zagarnęła kontynent. I faktycznie – Moore’owi się to udaje. W wielu momentach atmosfera robi się gęsta, niepokój sączy się z kadrów, a nieprzyjemne uczucie powoli wpełza pod skórę.

Finał, a właściwie dwa finały

Finał „Providence” wypada w jedenastym zeszycie – i jest to najbardziej odjechany fragment całej serii. Czuć, że Alan Moore odkręca wajchę do końca i wypuszcza wszystko, co do tej pory skrupulatnie przygotowywał. Następuje eksplozja wydarzeń, znaczeń i odniesień. O ile wcześniej można było jeszcze próbować układać sobie wszystko w głowie, tak tutaj każdy kadr niesie dodatkową warstwę – wizualną, narracyjną, symboliczną. W tle cały czas przewija się „You Made Me Love You” Ala Jolsona – winyl z tą piosenką obraca się raz po raz na planszach, jakby podkreślając melancholijny, niepokojący ton końcówki.

Providence. Tom 3

I to mogłoby wystarczyć za domknięcie, ale jest jeszcze zeszyt dwunasty, który spina wątki rozpoczęte w „Neonomiconie” – powraca choćby postać Merril. Tym razem jednak uwagę przykuwa przede wszystkim eksplozja kolorów. Dotąd wygaszona, szaro-zielona paleta zostaje gwałtownie rozświetlona różowo-fioletowymi flarami. Fabuła balansuje na granicy jawy i snu – co szczególnie widać w fantastycznych sekwencjach, jak choćby podczas przejazdu przez most, gdy krajobrazy i rzeczywistości zmieniają się jak w kalejdoskopie. Takie rzeczy dzieją się tylko we śnie… Chyba że to właśnie sen jest prawdziwym życiem, a nasza codzienność – jedynie ułudą. Sam miałem kiedyś sny tak realne, że budząc się, musiałem się upewnić, gdzie jestem.

„Providence” to zdecydowanie seria warta uwagi, choć trudno nazwać ją lekturą do czytania na okrągło. Czy to koniec? Na pewno nie – bo tacy lovecraftowi laicy jak ja zostają zachęceni, by sięgnąć po opowiadania, do których Moore nawiązuje. A potem wrócić do „Neonomiconu” i „Providence” jeszcze raz – tym razem już tak, jak należy. Po cthulowemu.

Scenarzysta: Alan Moore

Ilustrator: Jacen Burrows

Tłumacz: Jacek Żuławnik

Wydawca: Egmont

Seria: Providence

Format: 17.0×26.0cm

Liczba stron: 168

Oprawa: Twarda

Druk: kolor

Share This: