Strażnicy Galaktyki – Proces Jean Grey

Brian Michael Bendis, Stuart Immonen i Sara Pichelli zapraszają przedstawiają historię, w której Strażnicy Galaktyki połączą siły z X-menami. Jak im wyjdzie ten team-up?

Odkąd pierwszy raz obejrzałam kreskówkę X-men (1992 – 1997), żyłam w przekonaniu, że Jean Grey to mutantka o przewspaniałych mocach. Nie mogłam tylko zrozumieć, dlaczego zrobili z niej postać do bólu nudną. Nigdy się nie waha, nigdy się nie myli i w dodatku zawsze podejmuje prawe decyzje, bez względu na konsekwencje. Nuda! Ileż można?! Ano trochę można. Dokładnie aż do trzeciego sezonu serialu, w którym rozpoczyna się Saga Feniksa.

Moje odczucia względem pani Jean Perfekcyjnej niewiele się zmieniły, odkąd przerzuciłam się z kreskówki na komiksy, rozrywkę dla poważnych dorosłych. Wciąż uważam, że Feniks to najciekawsza rzecz, która przytrafila się Jean Grey (i X-menom w ogóle). Przeobrażenie w Feniksa nadało Jean charakteru i (dosłownie i w przenośni) iskry. Moje umiłowanie do tego ognistego wątku skłoniło mnie do sięgnięcia po Strażników Galaktyki: Proces Jean Grey.

Młoda Jean Grey zostaje porwana z Instytutu i postawiona przed galaktycznym trybunałem za zbrodnie popełnione przez Mroczną Feniks. Problem w tym, że uniwersum zresetowało się już tyle razy, że obecna Jean Grey nie ma pojęcia o tym kim jest Feniks (nie wspominając o jego mrocznym wcieleniu) i jest nieświadoma popełnionej przez gwiezdną istotę masakry.

W tym tkwi cały problem Procesu Jean Grey. Młodziutka Jean Grey, jeszcze nie w pełni rozwinięta jeśli chodzi o mutanckie zdolności, ma odpowiedzieć za zagładę planety, która w pewnym sensie jeszcze się nie wydarzyła. A raczej wydarzyła się, ale nie tej Jean Grey. W rezultacie proces sam w sobie zdaje się być pozbawiony podstaw, co silnie rzutuje na sensowność fabuły komiksu. Narracja oparta na wątpliwie logicznym wydarzeniu mówiąc kolokwialnie nie trzyma się kupy. Nawet obeznany z marwelowską chronologią czytelnik nie będzie mógł oprzeć się wrażeniu, że to po prostu nie ma najmniejszego sensu.

Logika superbohaterskich komiksów pozostawia sporo do życzenia. Kolejne zmartwychwstania, uwarunkowane przebywaniem na innej Ziemi, w innym wymiarze, bądź sprowokowane przez „Wielkie Wydarzenie”, zmieniające ostatnie X lat zmyślonej historii nie są niczym nowym i każdy fan do pewnego stopnia musi się z nimi pogodzić. Niestety w Procesie Jean Grey historia zapętliła się już tyle razy i zatoczyła tak wiele okręgów, że zgubiła gdzieś po drodze esencję. Komiks jest fabularnie tak miałki, że nie ratuje go nawet dobra oprawa graficzna. Jeśli dodamy do tego infantylne żarty, żenujące dialogi i wszechobecną nijakość, odbiór komiksu robi się katastrofalny.

Dotychczas nie byłam fanką Strażników. Dynamika między bohaterami wydawała mi się śmieszna na siłę, a humor wymuszony. Tym razem Strażnicy Galaktyki – Proces Jean Grey uderzyli w moją największą X-menową miłość i rozczarowali jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Lektura, która miała być moją wielką szansą dla tej serii, okazała się ostatnim gwoździem do trumny tego runu. Wracam do X-menowych klasyków. Tutaj nie mam czego szukać.

 

Share This: