All Star Western. Wojna Lordów i Sów. Tom 2
Pierwszy tom All Star Western był dla mnie niemałą niespodzianką – raz, że w ogóle wydano ten komiks w Polsce i dwa, że to naprawdę solidna i dająca sporą frajdę z czytania pozycja (recenzja tutaj). Przyznam szczerze, że podczas lektury przygód Jonaha Hexa czułem się tak, jakbym oglądał parę dobrych lat temu jeden z westernów z moim ojcem, który wprost uwielbia historie rodem z Dzikiego Zachodu. Niewątpliwie największą siłą tego komiksu była wartka akcja i sposób przedstawienia głównych bohaterów. Hex i Dr Arkham jako całkowite przeciwieństwa uzupełniali się idealnie i – co najważniejsze – potrafili rozbawić. Zatem nic w tym dziwnego, że skoro pobudzono mój apetyt, to z niecierpliwieniem oraz z nieco większymi oczekiwaniami wyglądałem tomu drugiego. W końcu, w zeszłym tygodniu, All Star Western. Wojna Lordów i Sów wylądowała u mnie na półce, a ja nie dałem jej zbyt długo poleżeć na półce.
W drugim tomie znajdziemy bezpośrednią kontynuację przygód Hexa (zeszyty 7-12). Jak sobie przypominamy, Jonah w pogoni za szefem porywaczy dzieci wyruszył wraz ze swoim niezbyt dzielnym kompanem do Nowego Orleanu. Na miejscu spotykają lokalnych bohaterów, parę niezwykłych kowbojów – Nighthawka i Cinnamon. To właśnie na ich prośbę przerywają na krótką chwilę swoje śledztwo, by pomóc w pokonaniu tzw. Czcigodnej Siódemki. Jest to elitarna grupa o dość szerokich wpływach w swoim mieście, która za swój cel stawia sobie zwalczanie emigrantów.
W sumie niezbyt skomplikowana historia, którą najłatwiej określić słowami „przemoc, krew i seks”, zajmuje 3 zeszyty (bez dodatków, które są ładnie skompletowane na końcu) i swoją objętością dorównuje tej tytułowej. Nie trzeba być geniuszem, żeby stwierdzić, że hasło „Sowy” pada w tytule głównie ze względów na marketingowych. Niestety, tytułowa opowieść jest stanowczo za krótka, a w gąszczu ciągłej akcji traci większość swojego potencjału. Co z tego, że przeciw sobie stają dwie potężne tajne organizacje (Trybunał Sów oraz Lordowie – Wyznawcy Biblii Zbrodni) skoro ich konflikt jest otwarty, niemal w pełni publiczny? Zamiast konspiracji, mozolnie prowadzonego śledztwa i arcyciekawych zwrotów akcji dostajemy jednostajną sieczkę. Co więcej, Hexowi i Arkhamowi pomaga Tallulah Black, która jest równie delikatna jak główny bohater, przez co tempo akcji jest jeszcze bardziej podkręcone.
Zgubiono smaczek
Jasne jest, że przecież pojedynki rewolwerowców i ogólnie rzec biorąc – strzelaniny są nieodzowną, a wielu przypadkach najważniejszą częścią westernów, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że kosztem szybko prowadzonej akcji zdeptano cały potencjał tego albumu. Obdarto czytelnika z możliwości sukcesywnego odkrywania kolejnych tajemnic, a zamiast tego zaserwowano mu bardzo proste danie przyprawione nadmiarem dymiącego prochu. Mało tego, wydaje mi się że znacznie zubożono relację na linii Hex – Arkham. Panowie teoretycznie powoli stają się przyjaciółmi, chociaż daleko im do serdeczności. Niestety z racji połączenia sił z innymi bohaterami, nie mają oni zbyt wiele okazji do wzajemnych „uprzejmości”, a to właśnie ich utarczki słowne i liczne groźby Jonaha kierowane w stronę kompana cieszyły mnie najbardziej w pierwszej części. Tutaj niby stanowią duet, ale doktorek został nieco zepchnięty na dalszy plan.
Nie tylko Siódemka, Lordowie i Sowy
Trzecią część albumu stanowią dodatki z poszczególnych zeszytów, w których znalazły się trzy krótkie historie. Pierwsza, najdłuższa stanowi origin Nighthawka i Cinnamon, który szczerze mówiąc z lekka powiewa nudą (w grę wchodzi magia, kowboje i samuraj – chyba trochę przedobrzono). Druga poświęcona jest Bat Lashowi – bawidamkowi, którego próbowano siłą zaciągnąć przed ołtarz. Miało być zabawnie, a wyszło nijako. Zdecydowanie najciekawsza jest ta trzecia – najmroczniejsza, gdzie parapsycholog Doktor Terrence 13 mierzy się z Nawiedzonym Rozbójnikiem. Szczerze? To właśnie Doktora chciałbym zobaczyć w kolejnych przygodach Jonaha Hexa, typ ma ogromny potencjał.
Jak malowany rewolwerowiec
Pierwszy album wyglądał naprawdę rewelacyjnie – do dziś pamiętam rudowłosą damę do towarzystwa, która miała swój mały epizod w tamtym tomie. Drugi prezentuje bardzo podobny poziom (aczkolwiek miejscami jest nieco gorzej). Już na pierwszy rzut oka widać, że Moritat lubuje się w rysowaniu specyficznie odzianych pięknych niewiast. Te stroje z epoki miały coś w sobie, a i kształtnych pań jakoś więcej było 🙂
Niestety miejscami wychodzą pewne dość istotne bolączki – czyżby rysownik miał zbyt mało czasu? Po pierwsze kilka pań z jego ręki śmiało mogłoby zagrać żyrafy. Ich szyje są totalnie za długie (spójrzcie tylko na skan). W kilku miejscach padają także proporcje innych części ciała, a zwłaszcza nóg. Długonogie kobiety? Jak najbardziej, ale nie wiem czy podoba mi się długonogi Jonah Hex w dodatku z rozmiarem buta 50+. Ktoś stanowczo zaszalał, a szkoda. Człowiek rozkochuje się w kształtach pięknej blondynki, by kilka planszy zauważyć, że jedna jej noga jest dłuższa o drugiej o 30 cm lub mimowolnie dostrzega, że jej oczy potrafią poruszać się po twarzy. Wiele kadrów jest także zbyt gołych, brakuje mi detali, które bardzo lubię.
Jeśli chodzi o okładkę, to dużo bardziej podobała mi się ta z pierwszego tomu. Była o wiele bardziej wyrazista, mroczna i dostatecznie ekspresywna. Już sama w sobie mówiła wiele o głównym bohaterem. Nowa kompletnie nie pasuje mi do klimatu komiksu. Te jasne pastelowe kolory zapewne miały stanowić kontrast dla Hexa, tylko że ten nawet nie jst podobny do samego siebie. Już chyba lepsza byłaby ta z #10 (gdzie Black wylatuje przez okno), ale skoro nie przedstawia Sowy, to pewnie sprzedaż spadłaby o kolejne kilkanaście procent…
Największą bolączką tego albumu jest dobór jego poszczególnych części – te nie nadają się na to, by tworzyć jedno wspólne wydanie zbiorcze. Szczerze? Wyszło to tak, że Hex w sumie mógłby nie jechać do Nowego Orleanu, bo ani nie było tam ciekawie, ani nie był to szczególnie istotny dla całej sprawy epizod. Z drugiej strony, powrót do Gotham okazał się równie rozczarowujący. Szkoda, że tak ciekawie rozpoczynająca się seria już w drugim tomie znacznie obniżyła loty. Album All Star Western. Wojna Lordów i Sów mogę bez wyrzutów sumienia polecić TYLKO maniakom westernów oraz samej mitologii Sów – jeśli chcecie wiedzieć o nich wszystko, warto zajrzeć i tu. W końcu to grupa z wieloletnią tradycją, a ten tom stara się to chociaż trochę zaakcentować. To niestety co najwyżej przeciętny komiks, który nie jest w stanie zaspokoić pobudzonego apetytu. Miejmy nadzieję, że dalej będzie lepiej.
Mariusz Basaj