Smaki dzieciństwa – Spider-Man. Torment
Będąc pacholęciem, mieszkałem podwórko w podwórko z moją babcią, która podczas nieobecności rodziców dokarmiała mnie i moje rodzeństwo. Jednym z jej specjałów były szare kluski, które podawała w okrasie z cebulką i drobno pokrojonym boczkiem. Po latach wciąż wyraźnie pamiętałem ich barwę, smak i zapach. W końcu postanowiłem znów posmakować tej potrawy. Niestety babcia już odeszła. Nadto, nikt w moim najbliższym otoczeniu szarych klusek nie znał i nigdy nie jadł. Gdyby nie to, że w internecie można znaleźć dosłownie wszystko, potrawa zostałaby w obrębie wspomnień. Jednak kilka kliknięć i w końcu jest, wujek Google podaje przepis na „stalowe kluski”. Wkrótce potrawę sobie przyrządziłem i można było degustować.
Co w artykule?
Spider-Man. Torment i Mega Marvel 1/93
Nie tego się spodziewaliście? To nie o gotowaniu miała być mowa, prawda? Już przechodzę do tego co trzeba. Do najważniejszych komiksów mojego dzieciństwa należy pierwszy Mega Marvel i umieszczona w nim historia Spider-Man. Torment. Todd McFarlane, tu jako scenarzysta i rysownik, był w tamtych czasach gwiazdą wielkiego kalibru. Uwielbiałem jego rysunki z The Amazing Spider-Man, więc kupno innego jego komiksu było naturalne, choć 25.000 złotych stanowiło w tamtych czasach nie lada wydatek (dzisiaj to też niezła sumka). Poza tym scenariusz nawiązywał do innego znakomitego komiksu ze Spiderem, który bardzo lubiłem, Ostatnich łowów Kravena autorstwa J.M. Dematteisa i Mike’a Zecka. Sentyment skłonił mnie do przeczytania historii Todda jeszcze raz, choć czekało mnie nie lada rozczarowanie.
Powrót do komiksu z dzieciństwa
Czy warto było wracać? Zarówno smak stalowych klusków jak i przyjemność z lektury historii z pierwszego Mega Marvela okazały się jedynie cieniem tego, co zapamiętałem. Kluski okazały się smaczne, ale nic poza tym. Torment zaś okazał się komiksem, w którym wieje za równo nudą, jak i infantylnością. Ja wiem, że to komiks dla młodzieży. Edytorzy Marvela też raczej Toddowi nie pomagali (a to spójność, a to za duża brutalność), co doprowadziło do finalnego odejścia Kanadyjczyka i założenia przez niego Image Comics (co raczej wyszło mu na dobre).
Ilustracyjna wydmuszka
Przy lekturze odczuwałem wręcz tytułowe cierpienie, powodowane przez teksty w stylu „Ta maszyna do zabijania …zabija”. No ale cierpieć miał przede wszystkim Spider. I cierpi. Najbardziej chyba w momencie, gdy Lizard rozrywa jego kostium (bez uszkodzenia tkwiącego pod nim różowiutkiego ciała). Biedak musiał być chyba mocno przywiązany do swojego odzienia. Spotkałem się z opinią, że ten komiks to wydmuszka. Z zewnątrz pięknie przyozdobiony, w środku zaś pusty. I trudno się tu nie zgodzić, bo napakowane szczegółami rysunki nadal robią ogromne wrażenie, przykładowo jak Lizard przebija Spider-Manem komin.
Choć w warstwie graficznej też nie obyło się bez wpadek. Np. kolor skóry Kravena zmienia się z cielistego na trupi między zeszytami #3 i #4. Wiadomo, przy wydawaniu serii on-going gonią terminy, ale do wydania wydania zbiorczego można było się pokusić o korektę. Co najważniejsze, są jeszcze nawiązania do Ostatnich łowów Kravena, ale Toddowi nie udaje się zbudować takie napięcia jak udało się przed laty.
Czy warto było wracać?
Historia DeMatteisa to nadal komiks wyjątkowy. Od samego początku czuć, że Kraven posuwa się za daleko. Bez zbędnego gadania łowca wyjmuje strzelbę i strzela. I, mimo że śmierć pająka nie może trwać dłużej niż dwa numery, to tytułowy łowca udowodnił, że może tego dokonać. W Tormencie zaś Spider-Man zamiast grobu przebija ręką górę śmieci i niestety na nich pozostaje. Szkoda. No, chyba że rozumieć to jako alegorię do panującego w uniwersum Marvela bałaganu.
Może więc i lepiej, aby wspomnień o ulubionych komiksach nie rewidować. Niech te stare historie sobie tkwią w swojej sferze, lepiej ich sobie nie psuć, przez ponowne czytanie.
Sylwester