Na Avengers: Wojna bez granic czekałem ze znacznie większą ekscytacją w czasie wypływania pierwszych zapowiedzi, jeszcze nawet nie trailerów. Na parę tygodni przed premierą entuzjazm obniżył się niemal do zera, ale niejasne poczucie dopełnienia obowiązku zostało. Przecież nie wypada odpuścić takiego fenomenu, 76 bohaterów w jednym filmie, uniwersum budowane przez lata, kamień milowy w historii kina, itd.
[UWAGA: SPOILERY!]
Bolesna powtarzalność
Tim Burton i Joel Schumacher swoimi filmami z Batmanem pokazali mi w dzieciństwie, że to w ogóle możliwe zobaczyć superbohaterów w bardziej realistycznej formie niż w komiksie czy w kreskówce i pojawiła się iskierka zainteresowania. Pierwszy Spider-Man z Tobeyem Maguirem prezentował już jednak inny poziom i odpalił mechanizm fascynacji. Od tamtej pory nie opuszczałem żadnej produkcji z gatunku, szybko też nadrobiłem wszelkie zaległości. Coraz częściej chodziłem na seanse zaraz po premierach. W końcu jednak przetrawiłem na tyle dużo trykociarskich produkcji, że przestały być dla mnie przednią rozrywką. Widziałem już w zasadzie wszystkie postacie, których mógłbym się spodziewać na dużym ekranie. Ci dobrzy są górą, ci źli dostają po tyłku. Ot, cała historia, za każdym razem. Oczywiście wiele dzieł z przeróżnych obszarów gatunkowych można sprowadzić do podobnie łopatologicznego schematu, jednak trzeba przyznać, że w przypadku filmów o superbohaterach jest to absolutne sedno sprawy, rdzeń archetypu. Najnowszą produkcję z MCU oglądałem już wręcz znudzony tą nieuniknioną powtarzalnością.
Czemu idziemy na Avengers: Wojna bez granic?
Najnowszy element trzeciofalowej układanki Marvela kusi nade wszystko jednym faktem – sensownym upchaniem w fabule mnóstwa znanych już, barwnych postaci. Filmy o kalesoniarzach oglądamy nie po to, żeby zobaczyć co i jak zrobią. Oglądamy je głównie dlatego, że zrobią cokolwiek, że w ogóle pojawią się na ekranie, oglądamy przede wszystkim ich samych i z tej prostej przyczyny czerpiemy przyjemność (jako rozbudowaną argumentację tego stwierdzenia polecam lekturę poważnej książki). Czy to Civil War, czy Age of Apocalypse, czy wreszcie Avengers: Wojna bez granic, najwięcej frajdy sprawia nam oglądanie superbohaterów jako takich, po prostu. Najlepiej oczywiście, jeśli tłuką się w wymyślny i spektakularny sposób, dlatego też najnowsi Avengersi tak bardzo podniecają fanowskie masy. Nie liczy się to, co pomiędzy. Nie ważne kto i dlaczego. Nie oszukujmy się, przecież fabuły tych filmów w porównaniu ze średnimi nawet produkcjami innych gatunków są bardziej schematyczne, bardziej pretekstowe i o wiele szerzej przyswajane. Nie jest to absolutnie wadą, przeciwnie, to zaleta – jeśli tylko nastawiasz się na prostą rozrywkę, a nie na poszerzanie horyzontów, bodźce do refleksji i głębokie przeżycia estetyczne.
[SZOK!!!] Avengers: Wojna bez granic łamie schemat!
To bardzo niekonwencjonalne zwycięstwo „złych na ddobrymi” odbyło się w nowych Awengersach na niespotykaną chyba dotąd skalę. Wyedukowani w popkulturze, cały film czekaliśmy na widowiskową porażkę Thanosa, tak jak czekaliśmy niegdyś na porażkę Imperatora, Saurona, Voldemorta, etc. Niektórzy zapewne byli też przekonani, że oto właśnie przed ich oczyma rozgrywa się ten jeden jedyny, zwycięski scenariusz, który ujrzał Doctor Strange. Spodziewaliśmy się najwyższych poświęceń w imię słusznej sprawy (w końcu to już trzecia część, ileż jeszcze można się bez tego obyć?!), ale mało kto chyba spodziewał się śmierci poniesionych poniekąd daremnie. Szok i niedowierzanie na twarzach tłumu widzów w sali kinowej? Nie do końca. Zdecydowana większość spodziewała się innej opcji, ale faktem pozostaje, że zasadniczo były tylko dwie. Thanos mógł przegrać lub wygrać. Wygrał. Aha.
Spełnione oczekiwania
Wszyscy zobaczyli to, co przyszli zobaczyć – niespotykanych dotąd rozmiarów superbohaterską młóckę, bez tracenia czasu na zbędne pchanie fabuły do przodu innymi sposobami. Konstrukcja idealna w konwencji trykociarskiej, do tego okraszona zabawnymi dialogami i wszechobecnymi odniesieniami do innych produkcji Marvela. Nie ma się do czego przyczepić. Tylko że zarówno scena po napisach, jak i nabyta po obejrzeniu podobnych filmów intuicja podpowiadają, że to wszystko da się odkręcić. Może Captain Marvel naprawi co trzeba, może z pomocą tego, czy owego – mało istotne. Ważniejsze jest raczej, że oto zakończył się pewien etap. Zwiększy się teraz jeszcze bardziej dywersyfikacja w obrębie filmów o superbohaterach. Odchyłami od normy byli już Deadpool i Logan. Nowi X-mani będą utrzymani w konwencji horroru, Venom raczej thrillera, jakieś późniejsze filmy być może będą jeszcze bardziej komediowe niż Strażnicy Galaktyki, może ktoś zaserwuje nam też inne gatunki, których jeszcze trykociarze nie penetrowali. Avengers: Wojna bez granic to prawdopodobnie ostatnie słowo w kwestii kina superbohaterskiego w „klasycznym” schemacie „dobrzy kontra źli”. Trzeba już raczej robić to kino inaczej, lepiej się chyba nie da, a na więcej zabraknie popytu. Ostatecznie jednak to tylko stylistyka, moda, coś przelotnego. Gdyby tak nie było, do tej pory oglądalibyśmy wszystkie gatunki w westernowej otoczce. Moje osobiste oczekiwania (patrz początek akapitu) wobec Avengers: Wojna bez granic zostały w 100% spełnione. Nasyciłem się widokiem superbohaterów na wielkim ekranie i za więcej już podziękuję.