WKKM 65 – Uncanny X-Men: Zmierzch Mutantów
Od tego się wszystko zaczęło – pisałem przy okazji recenzji Drugiej Genezy X-Men, nieco zapominając, odsuwając w cień dorobek wcześniejszych twórców, takich jak choćby Stan Lee i Steve Ditko, takich jak Arnold Drake, Jim Steranko, Roy Thomas i Neal Adams. Ta moja niepamięć była jednak nieprzypadkowa. W swojej ponad 50-letniej historii mutanci mieli wzloty i upadki – a o tych drugich nie chcę pamiętać, kiedy gloryfikuję moich ulubieńców. Dlatego też rzadko wspominam czasy sprzed „All-New, All-Different”, zwłaszcza że Zmierzch Mutantów, jedna z najlepszych (jeśli w ogóle nie najlepsza) historia z pierwszej ery X-Men nie dorasta pracy Weina i Claremonta do pięt.
60s X-Men? Meh
Kiedy z perspektywy lat, a co za tym idzie – poznanych historii – patrzy się na kilkadziesiąt pierwszych zeszytów o przygodach mutantach, ma się wrażenie, że ówcześni twórcy zmarnowali ogromny potencjał. I wcale nie chodzi tu o (typowe dla tamtych lat ) toporne rysunki, głupie rozwiązania fabularne czy totalnie przegadaną narrację, chociaż i te dziś uprzykrzają lekturę.
Z pierwszych przygód X-Men aż bije brakiem dobrych pomysłów. Bohaterscy mutanci co chwilę walczyli z tymi samymi przeciwnikami i rzadko kiedy ich starcia osiągały kolejny, wyższy poziom. Magneto, Mesmero, Toad, Mastermind, Sentinele, Unus czy Blob powracali nader często – na okrągło wałkowano to samo, tak naprawdę nie próbując uatrakcyjnić serii.
Spójrzmy choćby na skład drużyny: Cyclops, Marvel Girl, Angel, Iceman i Beast. Jasne, że ich uwielbiam, ale nie w tej formacji! Zapewne wielu z Was jako dziecko lubiło układać własne drużyny. Nie wiem jak Wy, ale ja takiej formacji nigdy nie stworzyłem. Dla mnie nie ma X-Men bez Colossusa, Nightcrawlera czy Shadowcat.
Ówczesnym twórcom fakt ograniczonej drużyny zupełnie nie przeszkadzał, lansowali X-Men w bardzo podobny sposób jak Fantastyczną Czwórkę, a tu się aż prosiło o urozmaicenia. Te jednak były sporadyczne, ot Mimic na chwilę dołączył do ekipy, czy na dwa zeszyty ubrano w żółto-niebieskie stroje Bloba i Unusa. Wszystko jednak na nic.
Dopiero ekipa od omawianego tutaj Zmierzchu Mutantów zaczęła kombinować w dobrym kierunku, poszerzając drużynę o Havoka i Polaris, jak się jednak szybko okazało, ich praca była łabędzim śpiewem X-Men, bo po kilkunastu niezłych zeszytach wydawnictwo na kilka lat położyło krzyżyk na mutantach i wydawało li tylko przedruki.
A co my tu mamy?
Skupmy się jednak na najnowszym tomie WKKM, w którego skład weszły zeszyty od #50 do #59. Zanim ktoś krzyknie, że znowu dostaliśmy mega grube tomisko, to polecam sprawdzić objętość poszczególnych numerów. Niektóre z nich mają po ledwie 16 stron. Koniec końców, album jest dość duży, ale ustępuje pola kilku innym pozycjom z kolekcji.
Historia w nich zawarta podzielona jest na kilka mniejszych, które nie zawsze udanie próbują się sensownie łączyć się w jedną całość. Nasza przygoda zaczyna się od porwania Lorny Dane przez Mesmero, który próbuje odbudować Bractwo Złych Mutantów, a w całość miesza się Eric The Red. Następnie mamy krótką przerwę, zdecydowanie najsłabszy epizod, tj. pojedynek z Blaastarem, a od zeszytu #54 zaczyna się to, co w tym tomie najlepsze, czyli historia Havoka i Living Pharaona, uzupełniona o kolejny wątek z Sentinelami.
Szczerze mówiąc, to nie obraziłbym się gdybyśmy dostali do rąk tylko tę trzecią część – reszta niespecjalnie warta jest zachodu. Zwłaszcza, że nie brakuje w niej baboli. Ot na przykład scena szturmu, z której kadr trafił na tylną okładkę. Najpierw Scott myśli o tym, żeby zadziałać ostrożnie, bo w środku czyha niebezpieczeństwo, a panel niżej rozwala drzwi promieniem, a cały zespół frunie do środka po radziecku – ”na hurrrraaaa”.
Nie oznacza to, że trójka jest o wiele bardziej spójna. Rozbroiła mnie sytuacja, gdzie Angel leciał przez ocean z całych sił żeby pomóc przyjaciołom, a koniec końców reszta zespołu równie szybko przyleciała samolotem… Historia Faraona nadrabia jednak klimatem. Piramidy mają swój urok, którego nie sposób im odmówić.
To mówi!
Takich bzdetów jak te powyższe można trochę znaleźć, a kiedy coś stara się wybić ponad normę, to zabijane jest straszliwą narracją. Zmierzch Mutantów jest totalnie, ale to totalnie przegadany, a wszystko co się dzieje na kadrach jest omówione, czy to przez narratora i czy poszczególne postaci. Słowo i obraz nie uzupełniają się, a dublują i to straszliwie. Współczesny czytelnik, który ma za sobą pewne treści, może poczuć sie obrażony. Opisy biją po inteligencji czytelnika tak mocno, jak Colossus po ryju Juggernauta.
Tego typu rozwiązanie denerwuje tym bardziej, iż całość jest naprawdę bardzo fajnie narysowana. To właśnie oprawa graficzna tego tomu jest jego najmocniejszym elementem i chociaż widać rozbieżności spowodowane tym, że przy tytule działało aż pięciu rysowników, to efekt końcowy jednak na plus. Znajdziemy tu sporo przejawów czegoś, co można na tamte czasy nazwać eksperymentowaniem w Marvelu. Wychodzenie postaci poza kadry, zmiany perspektywy, splash arty, a przy okazji tych ostatnich nasilenie detali w drugim i trzecim planie.
I co z tym zrobić?
Zmierzch Mutantów to pozycja li tylko dla największych fanów X-Men, tudzież osób interesujących się starociami i historią komiksu jako medium. Osoby przyzwyczajone do współczesnych komiksów zmęczą się podczas czytania tej historii. Sam, mimo ogromnej sympatii do mutków, podchodziłem do tego komiksu na 3 razy, bo jego lektura była czasochłonna i niestety toporna. Tak naprawdę dziś można go traktować w ramach ciekawostki. Same rysunki, w dodatku osłabione przez nadmiar dymków, nie są w stanie jej uratować.
Mariusz Basaj