Superman. Kuloodporny. Tom 2

  Grant Morrison. Jeżeli to nazwisko pojawia się na okładce albumu komiksowego, to trudno obok niego przejść w sposób zupełnie obojętny. Szkocki scenarzysta już dawno na dobre wpisał się do historii sztuki komiksowej, ale co ważniejsze – dalej powiększa swój dorobek. W zeszłym roku w ręce polskich czytelników trafił Superman i Ludzie ze stali, bardzo udana próba napisania od nowa historii najsłynniejszego z bohaterów. Kilka tygodni temu światło dzienne ujrzał kolejny tom tej serii. Czy Superman. Kuloodporny okazał się godnym następcą?

   Całość zaczyna się naprawdę interesująco. Na jednej z alternatywnych Ziemi czarnoskóry Superman jako prezydent Stanów Zjednoczonych dba o ład na świecie, a jego pomagierem jest nie kto inny jak Brainiac. Po nieco dezorientującym wstępie czytelnik szybko wraca na znane podwórko, gdzie Clark stara się rozgryźć historię „pierwszego” Supermana, tj. tajemniczego bohatera, o którym pisały media zanim Kent zajął się super fachem na dobre. Mało tego, w tzw. międzyczasie bohater uśmierca swoje reporterskie alter-ago. Na świecie nie ma już miejsca dla Clarka Kenta. Jest tylko Superman. Jak możemy się domyślić, ta radykalna decyzja nie przyczynia się do rozwikłania jego problemów.

Godny przeciwnik, dobry scenariusz…
   Wątek poświęcony walce bohatera z Adamem Blakiem oraz próbie uratowania przed nim siostrzenicy Lois Lane to bez wątpienia najmocniejszy element tego komiksu. Niestety kończy się on mniej więcej w połowie albumu, a cała reszta wypełniona jest przeciętnymi historiami (w dodatku tylko jedna z nich napisana jest przez Morrisona, co widać aż nadto). Najpierw dostajemy krótką opowieść o chłopaku, który ukradł pelerynę Supermana, by za chwilę powrócić na Ziemię-23, stamtąd przeskakujemy do miejsca spotkania dziennikarzy z Metropolis, stamtąd kolejno do sklepu z S-gadżetami, a na koniec oglądamy pojedynek bohatera z K-Manem. Krótko mówiąc – czytelnik staje oko w oko z teoretycznie zamierzonym przez wydawców bałaganem, który uniemożliwia płynną lekturę tomu. Poczułem się, jakbym został wrzucony do kolorowego wiadra z którego nie ma ucieczki.
 … który starcza na pół albumu.
   Niestety Kuloodporny, podobnie jak Techniki Zastraszania to zbitek różnych komiksów, które złożone w całość sprawiają niezwykle chaotyczne wrażenie. W dodatku dzieli je spora przepaść, zwłaszcza jeśli chodzi o poziom wykonania scenariusza – z całym szacunkiem Sholly Fisch to nie Grant Morrison. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że jego historie, które znalazły się w pierwszym tomie były lepsze od tych z drugiego (Steel z Ludzi ze stali!). W przypadku Kuloodpornego, Fischa mogę pochwalić tylko za krótką, ckliwą scenę spotkania przyjaciół „zmarłego” Clarka.
   Również stroną graficzna komiksu jest mocno nierówna. Rags Morales po raz kolejny serwuje nam solidne, dopracowane plansze, podczas gdy inni autorzy wypadają niezbyt korzystnie. Najbardziej boli to, co Cully Hamner zrobił ze Steelem, a Rick Bryant z siostrzenicą Lois Lane. Ich twarze albo są zdeformowane albo sprawiają wyjątkowo głupie wrażenie.
Polecać?
   Superman. Kuloodporny to album, którego nie da się w sposób jednoznaczny ocenić. Z jednej strony czytelnik otrzymuje niezłą fabułę autorstwa Morrisona (która stanowi wstęp do kolejnych wątków, niezamieszczonych w tym tomie), z drugiej zaś – zbitkę co najwyżej poprawnych, miejscami nudnych i krótkich historii. Z całą pewnością nie jest on wart swojej ceny okładkowej (90 zł), ale fani, którym podobali się Ludzie ze stali, mogą wyłuskać te 60 zł w nadziei, że U kresu dni będzie lepsze.
Mariusz

Share This: