Marvel Origins. Spider-Man 2 – stara miłość nie rdzewieje
Czytałem The Amazing Spider-Man tak, jak wychodził u nas w latach 90., czyli w okolicach numeru 300. Nie było wyboru, początku serii przeczytać się nie dało. Poza tym jakoś szczególnie mnie tam nigdy nie ciągnęło, ale dzięki kolekcji Hachette nadarza się okazja, aby poznać pierwsze przygody Pająka. Marvel Origins. Spider-Man 2 zawiera kolejną dawkę początkowych zeszytów The Amazing Spider-Man #6-10.
Spidey daje łupnia złolom
Ogólnie rzecz ujmując, każdy około 20-stronicowy zeszyt to oddzielna przygoda, w którym Spider-Man musi się zmierzyć z nowym (tym razem pojawia się Lizard i Electro), czy powracającym przeciwnikiem (wraca Vulture). Jedno jest pewne, złol dostanie łupnia, a że po ukąszeniu przed napromieniowanego pająka, Spidey ma wiele krzepy, to istnieje ryzyko, że bandziorowi, choćby najbardziej niezwykłemu zostaną wybite ciągoty do przestępstw na dobre. Z tym że wiemy, że nie stało się tak, z wymienioną wyżej trójką, bo pokonani tu złoczyńcy wracali jeszcze niejednokrotnie i to w różnych konfiguracjach, a część nawet drużynowo i myślę tu o Sinister Six.
Oczywiście nie mam nic przeciwko dynamicznym pojedynkom, pionowe kadrowanie w wykonaniu Steve’a Ditko, zwłaszcza w pojedynku z Sępem wypada fantastycznie i mocno urozmaica bliskie kwadratu klatki. Z tym że to o wiele za mało by zrobić na mnie wrażenie. Nie jestem już dzieckiem, choć niektórzy oskarżają mnie jeszcze o to, że mentalnie nie mam więcej niż dwanaście lat.
Kłopoty Spidera i kłopoty Petera
I tu wypływa geniusz twórców, którzy mocno pogłębili postacie i wplątali je w przyziemne kłopoty, takie, z jakimi muszą się zmagać zwykli zjadacze bułek. Peter Parker nie ma lekko w szkole, ale w ósmym zeszycie wreszcie postanowił postawić się Flashowi i sprać mu tyłek (tyle że całość została zgrabnie wywrócona, bo na szali stała tajna tożsamość). W dziewiątym numerze poważnie zachorowała ciocia May, tak że Peter musiał mocno się postarać, aby zebrać kwotę potrzebną na wykonanie zabiegu. Oczywiście się udało, ale co się nadenerwował to jego.
Wyraźne postacie drugoplanowe
Wśród świetnie wykreowanym postaci drugoplanowych wybija się J. Jonah Jameson, krzykliwy i nerwowy wydawca gazety, szkalującej Spider-Mana. No i jest jeszcze Betty Brant. Między nią a Peterem mocno iskrzy i to właśnie te obyczajowe treści czyta mi się najlepiej. Mocno kibicuję tej parze, chociaż wiem, że w końcu Peter poślubi inną. Nadal tajemnica sekretarki Jamesona bardzo przyciąga uwagę i sprawia, że jak najszybciej chciałbym poznać dalszy ciąg tej historii.
To Peter się najbardziej tu zmienia i rozwija. Wręcz symbolicznie zostają rozbite jego okulary, których już nie zakłada. Nieśmiały chłopiec z sąsiedztwa mężnieje, nabiera doświadczenia i odwagi. Uczy się na błędach i pod koniec Marvel Origins. Spider-Man 2 nie jest już tym samym zalęknionym kujonem co na początku.
Pojedynki na drugim poziomie
Nie jest do końca tak, że Spider-Man wszystkie pojedynki wygrywa bezproblemowo. Sęp miał czas, aby przemyśleć, jak się zemścić na Pająku i drugi raz nie dał się nabrać na numer z falownikiem. Dzięki dobrej taktyce mocno poturbował Spidera, a gdy Peter wpada poobijany do domu przez okno, rozgrywa się bardzo podobna scena, jak ta z filmu z 2002 roku. Nie mając czasu na zmianę ubrania, Spider-Man przykleja się do sufitu, uciekając przed ciocią May, sprawdzającą, czy wszystko w porządku.
Ciężko też jest w pojedynku z Egzekutorami, w trakcie którego Spider jest osłabiony po oddaniu krwi dla chorej ciotki. Takie małe detale dodają opowieści pikanterii i z deka ją urealniają.
Marvel Origins. Spider-Man 2 spójny niczym mur
To bardzo równy tom, choć wyróżniają się nieco dwa epizody. Pierwszy to filler narysowany przez Jacka Kirby’ego, w którym Spider-Man wpada na Human Torcha, popisowo się z nim przekomarza, a nawet dochodzi do rękoczynów, co mocno pachnie rodzinnymi kłótniami z Fantastycznej Czwórki. Zaś z wkroczeniem na scenę Wielgasa i jego szajki Egzekutorów zostaje wprowadzony kryminalny klimat. Mózg grupy przestępczej ukrywający się pod przykrywką, wymuszenia i twarde typy o brzydkich gębach bardzo przypominają to, co się dziać będzie później u Daredevila.
Lekturę nieco psują dość przypadkowe błędy. Fartuch Lizarda na okładce chyba został wyprany z portkami, bo zafarbował na fioletowo, ale w środku jest tak, jak być powinno. Za to panowie nie odrobili lekcji ze sztuk walki, bo konus z ekipy Egzekutorów wyprowadza ciosy, używając określenia „judo”, a przecież ta uproszczona wersja ju-jitsu oparta jest na rzutach, duszeniach i dźwigniach.
Nie zmienia to faktu, że jestem oczarowany. Zwłaszcza The Amazing Spider-Man #9, zeszytem, w którym pojawia się Electro. Tutaj w życiu Petera dzieje się najwięcej, chłopak musi się zmierzyć z prawdziwymi problemami, a zżywając się z bohaterem, nie sposób samemu się nie przejąć. Sprytnie, choć nie wiem, czy nie przypadkowo został podkreślony w dialogach fakt, że Max Dillon był z zawodu z elektrykiem. „Nie stawiajcie oporu” jest dla mnie przepięknym nawiązaniem do prawa Ohma, im mniejsza rezystancja, tym większe natężenie prądu. W genezie Electro został postawiony w bardzo negatywnym świetle, choć osobiście uważam, że miał pełne prawo domagać się dodatkowego wynagrodzenia za swoją pracę.
Zajrzyjcie na stronę kolekcji Hachette. Prezentację tego tomu znajdziecie w poniższym filmiku: