X-Men. Nation X
Początek historii wyjaśnia nam po krótce położenie w jakim znajduje się grupa dzielnych mutantów oraz ogólnie panującą sytuacje. Otóż nie kto inny jak Norman Osborn stojący na czele rządowej organizacji H.A.M.M.E.R., dążącej do niechybnej eksterminacji gatunku Homo Superior, zmusił mutantów do szukania azylu, który dałby im poczucie przynajmniej chwilowego bezpieczeństwa. Na czele uchodźców stanął Scott Summers – Cyclops, który zawarł sojusz z królem Atlantydy Namorem. Wygnani przez Osborna ze swojej siedziby w San Francisco, X-Men osiedlili się na pływającej po oceanach Asteroidzie M, pozostałość z dawnej bazy Magneto. Cyclops utworzył tam tymczasową bazę oraz sanktuarium będące schronieniem dla prześladowanych mutantów. Swój azyl mutanci nazwali Utopią, choć mało miał on wspólnego ze znaczeniem tego słowa.
Pierwsza część albumu „X-Men. Nation X”, czyli historia Narodu X zamieszkującego Utopię, opowiada głównie o licznych kłopotach jakim mutanci muszą stawiać czoła. Poczynając od braków żywności, wody, zasilania, poprzez poważne zmartwienie jakim jest powolne tonięcie asteroidy aż po ataki, które raz po raz nękają uciekinierów. Głównym wątkiem pierwszej części komiksu są właśnie te ataki, za którymi nie stoi jak mogłoby się wydawać Osborn, a tajemnicza grupa łotrów, który za pomocą technologii i umiejętności chcą upodobnić się do X-Men, a potem ich skutecznie zastąpić. Scenariusz bardzo ciekawie balansuje historię, wątek główny jest w interesujący sposób poprzeplatany pobocznymi co sprawia, że mamy wrażenie jakbyśmy byli świadkami normalnego życia mutantów. Z jednej strony ciekawa fabuła prowadząca do bohaterskiej walki, z drugiej wyzwania codzienności, którym stawić czoła muszą Summers i spółka.
Niestety, tak niestety po głównej części komiksu następuje czas na dodatki, czyli shorty, które mniej lub bardziej mają związek z wydarzeniami na Utopi. Jest ich sporo bo aż 16, a niestety maksymalnie 3 mogę nazwać dobrymi, a kolejne 4 przyzwoitymi. Dwa z nich po prostu nastroszyły mi włosy na głowie i aż ubolewałem, że taki badziew niszczy dobre wrażenie jakie robi całość. Mowa tu o komiksie „LDR”, który poczynił Pan Tim Fish, który ląduje na mojej Czarnej Liście Haniebnego Komiksu. Komiks ten opowiada o… Northstarze i jego nieszczęśliwej homoseksualnej miłości do czarnoskórego młodzieńca. OH GOD WHY?! Ok, wiem, że komiks od baaardzo dawna służył jako narzędzie propagandy, weźmy choćby Kapitana Amerykę, ale to już do cholery przesada. Nazwijcie mnie homofobem, ale ta cała homopropaganda i polityczna poprawność działa mi na nerwy. Drugim tragicznym shortem, był Canon Ball, kawałek czegoś mangopodobnego w albumie X-Men, nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Kolejna bzdurna historyjka totalnie nie pasująca do całości.
Mimo, kropli goryczy w miodzie cieszę się, że kupiłem ten komiks, naprawdę było warto, w końcu była promocja 😉
Paweł