Thorgal. Niewidzialna forteca. Tom 19
„Thorgal. Niewidzialna forteca” to ostatni tom, który przeczytałem jeszcze w młodości – dokładniej rzecz biorąc, już jako nastolatek. Teraz, przy odświeżaniu sobie serii dzięki nowej edycji od Hachette, towarzyszy mi mój nastoletni syn. Co ciekawe, bez żadnej sugestii z mojej strony, wyraził dokładnie tę samą opinię, co ja 20 lat temu: „Dalej nie czytam tego gówna!”. Choć wciąż uważam ten tom za najsłabszy w serii, po latach moje negatywne emocje wobec niego już nieco opadły.
Co w artykule?
Przejechać walcem po wspomnieniach
Czy ten komiks rzeczywiście zasługuje na tak ostre słowa? Cóż, i tak, i nie. Zacznijmy od okładki, która wzbudza mieszane uczucia – z jednej strony mamy wrażenie przekombinowania, a z drugiej brak pomysłu. Ascetyczna okładka, niemal w całości biała, wyraźnie odbiega od pięknie malowanych poprzednich okładek serii. To wyraźna zmiana stylu, która już na starcie budzi niepokój. Cień, który przysłania dotychczasową historię bohatera, może być odbierany jako sygnał ostrzegawczy – od razu można zacząć się obawiać, co kryje się w środku.
Thorgal, chcąc zdjąć klątwę ze swojej rodziny, wpadł z deszczu pod rynnę. Kriss de Valnor, która po równo gardzi i kocha Aegirssona, tylko czekała, aż dziecię gwiazd odłączy się od swojego stada. Tymczasem Aaricia, mimo roli rodzicielki, pokazała, że potrafi walczyć o swoje i pokazać pazurki. Z kolei nasz bohater, jak tylko oddali się od swoich ukochanych, od razu wpada pod wpływ innych. Lista jego potencjalnych kochanek jest całkiem spora, ale i tak najbardziej niebezpieczna z nich była i jest Kriss.
Śmiały ruch, tylko nie w tę stronę co trzeba
Wraz ze „Strażniczką kluczy” seria zaczęła zataczać kręgi, zjadać własny ogon, a wątki i postacie zaczęły powracać, wpadając w schematyczność. W „Niewidzialnej fortecy” Jean Van Hamme podjął najbardziej ryzykowną decyzję – postanowił niemal całkowicie wymazać przeszłość Thorgala. Prawie całą, bo Kriss de Valnor pozostała jedynym elementem łączącym przyszłość z dawną historią. Z perspektywy lat, widzę to jako zabieg fabularny jak każdy inny. Solidne urozmaicenie i sposób na wyrwanie serii z zaklętego koła powtórzeń.
Kiedy przeczytałem ten album po raz pierwszy, poczułem się oszukany. Jakby ktoś ze mnie zakpił – opowiadał piękne historie przez lata, a na końcu wyszeptał mi do ucha, że to wszystko było kłamstwem. Rozpędził łódź na wzburzonych falach i z impetem uderzył w moje wspomnienia. To wywołało we mnie taką wściekłość, że Thorgal szybko stracił miejsce na tronie ulubionego bohatera, a zastąpił go Lobo.
Po latach moje spostrzeżenia się nieco zmieniły. Byłem nawet ciekaw, jak ten tom będzie się prezentował w nowej edycji. Nie da się ukryć, że plansze są perfekcyjnie dopracowane – brak jakichkolwiek niedociągnięć, co w dużej mierze wynika z faktu, że publikacja nie była poprzedzona prepublikacją w żadnym magazynie. Autorzy mieli więcej swobody, co widać chociażby w trzystronicowej scenie, gdzie Kriss biega całkowicie nago. Mimo tego, brakuje mi tu czegoś mocniejszego, czegoś, co zapadłoby mi w pamięć na dłużej.
Dajcie mu wszyscy święty spokój
Wątek wymazania imienia Thorgala z pamięci bogów nadal wydaje mi się dość oderwany od oryginalnych założeń serii. Rozumiem, że miało to przynieść bohaterowi upragniony spokój, ale przecież nie można zapominać, że Thorgal to przede wszystkim przybysz z gwiazd, a nie jakiś prorok czy mityczna postać zapowiadana w legendach. Owszem, otrzymał imię po potężnych nordyckich bogach, ale przyleciał na Ziemię na kosmicznej tratwie ratunkowej, a nie zszedł z Asgardu po tęczy Bifrostu.
Wybranie tej ścieżki tylko po to, by ratować własną skórę, również wydaje się mało przekonujące. To trochę tak, jakby Thorgal oblał kluczową rozmowę rekrutacyjną i w momencie kryzysu był gotów zgodzić się na cokolwiek, byle tylko ocalić siebie. Zawsze postrzegałem go jako bohatera kierującego się silnym kodeksem moralnym, a tutaj jego decyzja wydaje się zaskakująco słaba i mało zgodna z charakterem, który rozwijał się przez całą serię.
Zaciekawił mnie jednak jeden moment w tym tomie. Thorgal, pojmany przez plemię, którego członkowie przypominają Ukraińców (wnioskuję po fryzurach w stylu „osołedec”), zwisa przez dłuższy czas głową w dół. W pewnej chwili ostatnia z Walkirii sugeruje mu, że ta pozycja może być bardzo niezdrowa i wkrótce coś złego może się wydarzyć. To uruchomiło we mnie spiralę myśli: a co, jeśli przeszłość Thorgala wcale nie została wymazana? Może wcześniejsze wydarzenia to tylko efekt nadmiernego spływu krwi do jego głowy – zwyczajne halucynacje? To mogłoby być naprawdę intrygujące, ale jak wiadomo, fabuła ostatecznie wróciła na utarte tory.
W dodatkach można znaleźć interesującą planszę reklamową Grzegorza Rosińskiego z jego autoportretem, co stanowi miły akcent. „Tyle straconych lat” – te słowa Aaricii brzmią proroczo, przypominając nie tylko o rozwiązaniu fabularnym, które zmieniło Thorgala, ale także o moim fochu na tę serię. Na szczęście udało się wrócić do lektury, a do nadrobienia jest jeszcze sporo.
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo Hachette.