Valerian – Wydanie zbiorcze, Tom 1
Muszę się Wam do czegoś przyznać. Jak mało kiedy, nie wiedziałem jak zacząć ten tekst. Doskonale zaplanowałem sobie to, co znajdzie się w jego dalszej części, ale sam początek był dla mnie strasznym utrapieniem. Przeszkodą nie do przejścia, przy której poległem po kilkudziesięciu minutach pisania i kasowania kolejnych zdań.
Ale to nie wszystko do czego muszę się Wam przyznać, bo chociaż widziałem sporo filmów w swoim życiu, a każdą część Star Wars po kilka razy, to o Valerianie nigdy nie słyszałem. Aż do czasu wydania go przez Taurus Media. Teraz, na świeżo po lekturze, wiem ile mnie ominęło. Niech jakimś wytłumaczeniem, bardziej dla mnie jak dla Was, będzie to, że urodziłem się w 1989 roku, a kiedy zamykano „Świat Młodych” miałem zaledwie 4 lata…
Valerian to totalna klasyka gatunku science fiction. Komiks, którego początki sięgają drugiej połowy lat 60. i dzieło, które starzeje się jak mało co. Jasne, pewne aspekty i rozwiązania techniczne, jakie zastosowano w tej historii, dziś mogą nie robić na nas wrażenia, ale nie wiem czy jakikolwiek inny komiks tego typu zestarzał się tak godnie. Nie mówiąc już o filmach, gdzie 20 lat robi ogromną różnicę. Valerian, to niemalże 50-latek, który bawi i uczy.
Przed podróżą w czasie zbierz sprzęt!
Jest wiek XXVIII. Ludzie, dzięki podróżom w czasie i w przestrzeni, osiągnęli szczęście i dobrobyt. Technologia pozwoliła spełnić im sny o prawdziwym raju. Mieszkańcy Ziemi przyszłości nie muszą pracować, a na straży tej sielanki stoją specjalni agenci służb czasoprzestrzennych. Podróżnicy, których głównym zadaniem jest regulowanie anomalii w poszczególnych okresach historii. Jednym z nich jest nasz główny bohater.
W wydaniu zbiorczym od Taurs media znalazły się trzy tomy przygód Valeriana. W pierwszym z nich (nr 0 – Koszmarne Sny) nasz heros przenosi się do XI wieku, gdzie po raz pierwszy przychodzi zmierzyć mu się z rządnym władzy Xombulem, a także poznać swoją ukochaną Laurelinę. Przyznam szczerze, że akurat ta historia najmniej przypadła mi do gustu. To swoiste wprowadzenie okazało się nieco zbyt nudne i zbyt dziecinne, zwłaszcza w porównaniu do kolejnych epizodów.
Moim numerem jeden jest z całą pewnością Miasto Wzburzonych Wód (nr 1), gdzie uprzednio schwytany Xombul ucieka do USA z roku 1986. Wówczas to, na wskutek eksplozji bomb wodorowych składowanych w pobliżu Bieguna Północnego, doszło do zalania znacznej części świata. Dla ludzi żyjących w czasach Valeriana jest to jeden z najmroczniejszych etapów w dziejach Ziemi, głównie dlatego, że z tamtego czasu nie zachowało się zbyt wiele dokumentów.
W pogoni za złoczyńcą, główny bohater trafia do Nowego Jorku – rządzonego przez gangi raju szabrowników. W tym miejscu muszę oddać pokłon scenarzyście. Pierre Christin stworzył kapitalną wizję postapokaliptycznego świata, a mając na uwadze czas powstania tego komiksu, łatwo się domyślić, że była to jedna z wariacji na temat możliwych skutków zimnej wojny.
Ostatnia z przygód (Cesarstwo Tysiąca Planet) rozgrywa się w przyszłości, na odległej planecie zwanej Syrta. Cała ta historia to totalny prekursor Star Wars, o czym zresztą możemy poczytać we wstępie do albumu (o czym za chwilę). Na kilka lat przed Nową Nadzieją, nasi bohaterowie trafiają w miejsce, które śmiało mogłoby leżeć gdzieś na rubieżach Republiki. Mało tego, znajdziemy tu jeden z pierwowzorów dla Dartha Vadera czy zamrożonego Hana Solo.
Mówią wieki
Valerian przetarł szlaki dla wielu dzieł science fiction, ale dla masy osób jest to dzieło nieco zapomniane, tudzież niezbyt mocno wypromowane w naszym kraju. Cieszę się, że sam komiks został w „taurusowym” wydaniu poprzedzony odpowiednim wstępem. W sumie na 9 stronach czytelnik otrzymuje błyskawiczną lekcję na temat twórców i okoliczności powstania serii, a także dostaje kilka drogowskazów na co zwracać uwagę, by jak najlepiej cieszyć się z lektury.
Nie sposób jednak ukryć faktu, że komiks jest nieco trącony zębem czasu. Dzieło sprzed niemal 50 lat musi rządzić się swoimi prawami. Jednym z nich jest mocno przegadana narracja – niektóre plansze wręcz zalane są tekstem. Na szczęście przy formacie A4 i dużej czcionce można bez większego wysiłku przez to przebrnąć, a pomiędzy kolejnymi zwałami literek można wyczytać sporo ponadczasowych treści.A, zapomniałbym. Miejscami musimy się też zderzyć z drętwym humorem.
Ładne?
Nie mogę pozbyć się wrażenia, że oprawa graficzna stoi na nierównym poziomie. Z jednej strony Jean-Claude Mézières zachwyca czytelnika świetnymi wizjami i kapitalnymi pejzażami, by za chwilę ukłuć go w oczy prostymi, aż biednymi kadrami. Dobrze, że tych dobry jest o wiele więcej.
Ponadto nie przypadł mi do gustu wygląd głównego bohatera. Nie wiem jak w latach 60. wyglądał francuski wzór męskiej urody, ale całkiem możliwe, że miało to bić w tę stronę. Mi się trochę kojarzy ze starymi kawalerami z późnych lat 90., którzy bywali pod małymi sklepami.
Nie odbierajcie mnie jednak źle. Warstwa wizualna jako całość prezentuje się świetnie, a ja zaledwie wypunktowałem pewne niedociągnięcia, tudzież wyeksponowałem mocno subiektywne odczucia. To właśnie w obrazach leży siła tego komiksu. Oglądając kolejne plansze, mimowolnie widzimy znajome sceny, nawet jeśli pierwszy raz trzymaliśmy Valeriana w rękach. I to jest piękne. Panowie stworzyli totalnie ponadczasowe kadry.
Cofać sie w czasie i brać
Gdybym mógł cofnąć się w czasie tak jak główny bohater, to po tym jak wygrałbym w totka i wyprostował parę życiowych błędów, cofnąłbym się i chwycił za Valeriana te kilka lat wcześniej, bo warto. Ten komiks to prawdziwa skarbnica dobrych pomysłów i nawet jeśli go nie znacie, to podczas lektury będziecie go traktować jak starego, dobrego znajomego.
Mariusz Basaj
PS. Dziękujemy księgarni bonito.pl za udostępnienie egzemplarza do recenzji. Zajrzyjcie do nich – klik.