Batman Detective Comics #4 – Gniew
O serii Detective Comics trudno mówić, by stanowiła jasny punkt linii wydawniczej The New 52. Nie ma co ukrywać: przy snyderowym Batmanie czy Wonder Woman Azarello wygląda nawet gorzej niż przeciętnie. Sytuację chwilowo poprawiła zmiana scenarzysty. Okropnego Tony’ego S. Daniela (no dobra, Dollmaker nie był najgorszy) zastąpił John Layman, a Imperium Pingwina było zdecydowanie lepsze od poprzedników. Szkoda tylko, że czwarty tom – Gniew – pokazał, że był to chwilowy wzlot, a ja nie mogę pozbyć się wrażenia, że John* musi rozgrywać swój twórczy pojedynek samymi ochłapami, bo nie ma zgody na użycie prawdziwych gwiazd.
Halo, zaraz, co jest?
Poprzedni album pozostawił czytelnika z szeregiem niedokończonych, nierozwiązanych wątków. Obszerna czwórka miała zmienić ten stan rzeczy, tymczasem… historię Cesarskiego Pingwina potraktowano po macoszemu, by nie rzec – niemal totalnie olano. Ot, Ogilvy dostał szybkie lanie i trafił do pierdla, gdzie niby coś zaczyna mącić, ale uwaga czytelnika na siłę kierowana jest na inne wątki. Nowego króla przestępców jest tu jak na lekarstwo, a my zamiast niego oglądamy aż do porzygu Man-Bata. Serio, czy jest na sali chociaż jeden fan tej postaci?
Przerośnięty Nietoperz prześladuje nas (i to bardziej nas niż Batmana, bo o dziwo mało tu ich bezpośrednich starć) przez cały, ale to cały album. Wątek jest totalnie postrzępiony, powpychany w każdą wolną przestrzeń i pozbawiony kolejności chronologicznej. Kiedy po raz n-ty oglądałem ogromne, włochate uszy, na usta cisnęło mi się jedno słowo: GUANO. Naprawdę, cały potencjał manbatowej historii, którą chciał nam sprzedać Layman został zniszczony przez nachalność i dłużyznę.
Spory tu tłok
Ale nietoperz i dwa Pingwiny to tylko cząstka tego, co nas czeka w tym opasłym tomisku. Na drodze głównego bohatera stoją takie postacie, jak: Penumbra, Scorn, Wrath czy Jane Doe. I o ile ta pierwsza trójka jest miałka i nijaka, o tyle wątek Jane Doe jest nie tylko najlepszym elementem tego albumu (co zresztą nie byłoby wybitnie trudne), ale jednym z ciekawszych jakie czytałem w ramach The New 52.
Jane Doe to potoczne określenie kobiecego ciała o niezidentyfikowanej tożsamości. W przypadku tego komiksu, chodzi o postać, która podszywa się pod innych. Aby nie psuć zabawy tym, którzy jednak sięgną do tego komiksu, powiem tylko, że Jane udaje kogoś z otoczenia Gordona, a jej działania powodują liczne, niekoniecznie przyjemne komplikacje.. To kawałek dobrej historii, ale w mojej ocenie nie jest w stanie samodzielnie pociągnąć reszty tomu.
Gdzie jest Bruce?
Jak na komiks o Batmanie, to zdecydowanie za mało tu Batmana. Jego fruwające przeciwieństwo skradło wiele stron, swoje urwał też Ogilvy, resztę kilka innych osób. Mrocznemu Rycerzowi pozostała natomiast seria krótkich, niezbyt emocjonujących pojedynków.
Brakuje tu takich momentów jak akcja z początku tomu, kiedy obrońca Gotham zwrócił się o pomoc do Bat-Rodziny, a Ci mimo że byli na niego śmiertelnie obrażeni (tak a propos Śmierci Rodziny), po cichu zrobili swoje. Dalej słuch po nich zaginął. Na chwilę pojawiła się za to Harper, której osobiście jednak nie trawię.
W dwóch momentach Layman starał się nam zasugerować, że Bruce Wayne (w wersji cywilnej) będzie stanowił kluczową rolę w całej tej historii, a koniec końców… błysnął tylko na chwilę i znikł, umacniając mnie w przekonaniu, że mamy do czynienia z luźną zbieraniną zeszytów, których za cholerę nie dało się poskładać w jeden, naprawdę sensowny tom.
Nietoperz w multikolorze
Poszarpana historia przekłada się na jeszcze jeden aspekt. Nad Gniewem pracowało kilkunastu artystów – już samym rysowników jest ponad dziesięcioro, a do tego dochodzi szeroka grupa kolorystów. W efekcie czego albumowi jest daleko do spójności jeśli chodzi o warstwę obrazu.
Z całej tej gromadki, numerem jeden jest dla mnie Jason Fabok, który na szczęście zrobił tu większość roboty. Artysta utrzymał wysoki poziom, jaki zaprezentował poprzednio. Całkiem ciekawie wypadł też Szymon Kudrański. Może nie ma tego dużo, ale – dzięki kolorom Johna Kalisza i dobrym wątku fabularnym – efekt robi dobre wrażenie. Jest mrocznie i realistycznie.
Do gustu nie przypadła mi za to kreska Andy’ego Clarke’a, który podobnie jak Fabok narysował znaczną część albumu. Specyficzna kreska, zwłaszcza w przypadku twarzy, wydała mi się po prostu brzydka.
Tylko dla maniaków
Gniew to niestety kolejny przeciętniak na liście Batmanowych pozycji, żaden ”must have”, a jedynie tytuł dla największych maniaków – czytelników, którzy łudzą się, że coś jeszcze z tego może być. To chaos nie do końca kontrolowany, który z pewnością wypadł nieco lepiej w formie zeszytów. Jako całość jest jednak zbyt mało spójny.
* Wśród scenarzystów tego komiksu znaleźli się także James Tynion IV i Joshua Williamson.
Dziękujemy księgarni bonito.pl za udostępnienie egzemplarza do recenzji.