Mister Miracle – recenzja wybitnego komiksu od Toma Kinga i Mitcha Geradsa
Czasami można odnieść wrażenie, że wszystko, co komiks superbohaterski miał nam do zaoferowania, już dawno zrobił, a każda kolejna lektura nowej pozycji, choć nadal przynosząca wiele frajdy, nie będzie w stanie nas już niczym zaskoczyć. Nie należę z pewnością do osób znudzonych superbohaterskimi historiami, bynajmniej. Czytam je z nieskrywaną przyjemnością, dostrzegając jednak utarte schematy powtarzane w komiksach od lat. Wychodzę z założenia, że cała popkultura to niekończące się przetwarzanie znanych tropów, rozwiązań fabularnych i innych powstałych już dzieł. Świetnie jednak kiedy każde kolejne dzieło dodaje od siebie coś unikalnego, co sprawi, że na nowo rozpali się serce uśpionego wtórnością czytelnika, a każdy wokół będzie dyskutować tylko o tym dziele, a przynajmniej powinien. Jeśli jeszcze ktoś z Was nie miał okazji zapoznać się z Mister Miracle to już we wstępie tego tekstu napiszę, że warto. Nie będzie mi nawet przykro, jeśli w tej chwili przerwiecie czytanie moich wypocin i chwycicie pięknie wydane w cyklu DC Deluxe dzieło od Toma Kinga i Mitcha Geradsa.
Mister Miracle przedstawia wielowarstwową historię Scotta Free, boga z planety Nowa Geneza, wielkiego eskapisty i bohatera DC Comics, który raczej nie aspirował nigdy do pierwszej ligi superherosów uniwersum. Mistrz ucieczek, któremu żadna pułapka nie jest straszna, znudzony występami, straumtyzowany dzieciństwem oraz przytłoczony kryzysem egzystencjonalnym i depresją, zdecydował się ostateczny ruch i targnął się na swoje życie. Jak przystało na artystę, który zawsze może uciec (jest to też jego firmowe powiedzonko, swoisty” catchphrase”), udało mu się zbiec nawet przed śmiercią i pokonać najniebezpieczniejszą z pułapek. Czy jednak na pewno?
Podobne pytania, stawiane już na początku komiksu, narracja przypominająca zapowiedź telewizyjnych występów oraz graficzne sztuczki z rozstrojonym obrazem od razu nie pozwalają się oprzeć wrażeniu, że jednak nie wszystko tu jest tak jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Już od pierwszych stron komiksu zasiany jest w nas nieopuszczający aż do końca niepokój. W takiej oryginalnej formie zaprezentowana zostaje nam niezbędna do zrozumienia puntku wyjściowego całej historii ekspozycja, zawierająca kluczowe wydarzenia z przeszłości Scotta Free oraz dwóch wielkich władców zwaśnionych od lat planet Nowej Genezy i Apokolips. Obaj całkowicie różni, tak jak ich światy oraz ich synowie. Dobro i zło. To te oddzielone grubą kreską kontrasty, celowo przejaskrawione i doprowadzone do skrajności, są ważnym narzędziem w całej historii i dla wzmocnienia przekazu, całkowicie przyjmują takie przerysowanie. Za pomocą takiego zabiegu spektrum wartości, które chcą przekazać nam artyści, wybrzmiewa jeszcze lepiej.
Uważam, że przepisem na sukces dzisiejszej popkultury jest idealny balans pomiędzy rozbuchaną, rodem z dziecięcych śmiałych fantazji, epicką akcją, a małą, przyziemną, osobistą historią, z którą każdy mógłby się utożsamiać. Gdzie każdy ma jakieś przywary i nikt nie jest idealny oraz jednowymiarowy. I właśnie taki jest Mister Miracle, który oprócz opisywania losów wielkiej wojny pomiędzy New Genesis i Apokolips, (niegdyś przerwaną poprzez wymianę synów Darkseida i Wielkiego Ojca, a obecnie ponownie zaognioną z powodu odkrycia przez tego pierwszego równania antyżycia), przedstawia nam codzienne zmaganie boga i jego wybranki w Los Angeles. Walki, w których giną miliardy istnień i odpowiedzialność generała Scotta za ich los przenikają się tutaj z korkami ulicznymi, kompromisami w związku z dzieleniem życia z drugą osobą oraz trudami ojcostwa. Mając zestawione ze sobą tak diametralnie różne od siebie okoliczności, każda z nich ma szansę działać na naszą wyobraźnię, a my zastanawiamy się, czy prawdziwą walką nie jest usypianie dziecka, dbanie za wszelką cenę o jego bezpieczeństwo i sens sprowadzania potomka na taki nieprzyjemny świat. Szczerzę przyznam, że o ile kosmiczną walkę śledziłem z zaciekawieniem i podziwem, głównie dla rysownika, tak warstwa osobista ruszyła mnie naprawdę mocno. Szybko polubiłem bohaterów i zacząłem im kibicować. Płakałem z nimi, by po chwili cieszyć się z małych radosnych rzeczy. Na pewno kluczowy tutaj jest fakt, że sam jestem ojcem i celność przedstawienia sytuacji młodych rodziców oraz wątpliwości związane z narodzinami były przerażająco trafne. Nasza planeta nie toczy co prawda międzygalaktycznej wojny, ale mamy jako ludzkość swoje problemy i Matka Ziemia ma mocnego przeciwnika do pokonania w walce o przetrwanie. Może to nie jest miejsce na przedstawienie fatalistycznego stanowiska w temacie przyszłości Ziemi, ale to tylko dobrze świadczy o dziele, które zmusza nas do refleksji na wielu płaszczyznach.
Z pewnością, jak mocno byśmy się nie obawiali o przyszłość i jakie wątpliwości by nami nie targały, najważniejsze, by toczyć tę codzienną walkę z kimś zaufanym u boku. Ktoś, kto nas kocha i w każdej chwili możemy liczyć na jego wsparcie, a czasem najmądrzejsze co jesteśmy w stanie zrobić to po prostu dać sobie pomóc. Jeśli nawet superbohater tego potrzebuje, to tym bardziej my, prawda? I nieważne czy osobie obok daleko do najpiękniejszej na świecie. Zabrzmi banalnie, ale liczy się wnętrze i prawdziwe uczucie. Akceptacja siebie, swojej przeszłości oraz swojego partnera takim jakim jest to kolejna ważna lekcja z lektury Mister Miracle. Odnoszę wrażenie, że to niezwykle osobista praca autora i wplótł on w treść sporo własnych doświadczeń. Począwszy od relacji z żoną, poczucia wyobcowania obecną rzeczywistością oraz przykrymi doświadczeniami z dzieciństwa. Jak przyznał w jednym z wywiadów, sam kiedyś był w beznadziejnym stanie psychicznym, a dzieciństwo nie należy do najprzyjemniejszych z jego wspomnień.
Oprócz osobistej warstwy scenarzysty, czuć tutaj jednocześnie wielki wpływ prac Jacka Kirbiego. Począwszy od mocnego motywu rodziny, przywodzącego na myśl Fantastyczną Czwórkę, przez dosłowne nawiązania do historii Galactusa i Silver Surfera, po wspaniałe traktowanie dziedzictwa mistrza Kurzerberga. King porusza się po całym Czwartym Świecie z szacunkiem, otaczając należytą miłością stworzone przez mistrza Kirbiego postaci. Oczywiście Mitch Gerads również oddaje tutaj piękny hołd artyście, wzorując się na jego pracach. Nowoczesne techniki, niebywały talent Geradsa oraz dobrze znane, jaksrawe kolory sprawiają, że warstwa graficzna dotrzymuje kroku treści scenariusza i dopełnia to wybitne dzieło. Nie sposób również nie wspomnieć o klasycznym układzie 9 kadrów na stronę, kojarzącym się od razu z innym wybitnym dziełem, jakim są Watchmen. Mogłoby się wydawać, że taka kompozycja jest w stanie nieco związać ręce artyście. Być może, jednak nie w przypadku Mitcha Geradsa, który świetnie bawi się tymi małymi, równiutko ułożonymi okienkami, raz po raz zaskakując czytelnika kreatywnością i wykorzystaniem takiej formy, ale i otoczenia bohaterów, ich broni czy np. flaków jednego z ubitych potworów. Kreskówkowe, wręcz slapstickowe sceny, ukazują płynne sekwencje pełne ruchu, żeby w kolejnej scenie przedstawić niezwykle realistyczną dynamikę i sposób poruszania, mowy ciała, gestów, czy mimiki postaci. Co za szczęście, że akurat tych dwóch gości zrobiło wspólnie ten komiks. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie innego artysty, który lepiej sprawdziłby się z materiałem od Kinga.
Niesamowitą mocą komiksu Mister Miracle jest to, jak odmiennie potrafi działać na czytelnika w zależności od jego doświadczeń i wrażliwości. Dla niektórych może to być zwyczajna sieczka kosmiczna, przeplatana komediowymi gagami z życia herosów. Dla pewnej grupy osób może działać jako swoiste remedium podczas kryzysów ezgystencjalnych czy depresji, choć tutaj lepiej byłoby zgłosić się do specjalisty. Jeszcze innych może skłonić do refleksji nad rodzicielstwem i nad tym, by może trochę łagodniej spojrzeć na naszych rodziców. Ich decyzje związane z naszym wychowaniem nie zawsze były łatwe. Być może i my staniemy przed podobnymi wyborami. Może to są zbyt daleko idące wnioski od kogoś, kto, bądź co bądź, jest już rodzicem, ale pozostawiając subiektywne odczucia, można wskazać również sporo obiektywnych analogii do chociażby polityki czy religii. Nie zabrakło bowiem w komiksie nawiązań do ustrojów, systemów czy sposobów władania państwem czy planetą. Wątek religijny to widoczna na pierwszy rzut oka zbieżność z historią samego Jezusa Chrystusa.
Czy Mister Miracle ma jakiekolwiek wady? Być może będzie on zbyt smutny, dojrzały i zwyczajnie ciężki do przyswojenia dla kogoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z czytaniem komiksów superbohaterskich, albo po prostu oczekuje od nich bycia przyjemnym rozrywkowym czytadłem. Ciężko jednak nazwać to wadą, bardziej to kwestia preferencji. Dla mnie ten komiks jest niemal idealny. Być może największy problem miałem z niejednoznacznym zakończeniem, którego pole do interpretacji może jest ciut zbyt szerokie. Po dłuższym zastanowieniu jednak, kiedy pozwoliłem popracować mojej wyobraźni i przekartkowałem ponownie te prawie 300 stron, finał zaserwowany przez Kinga uderzył mnie jeszcze mocniej. Jak mówi sam scenarzysta, chciał on dać każdemu z czytelników możliwość wyboru. Przecież takową ma również Scott. Każdy z nas musi zdecydować co jest prawdą, a co nie. Czy akceptujemy rzeczywistość taką, jaka jest, czy może chcielibyśmy egzystować w jakiejś alternatywnej linii czasowej. To może brzmieć jak spoiler, ale zapewniam, że bez właściwego kontekstu, którego tu nie zdradzam, to tylko puste frazesy, niezabierające frajdy z poukładania sobie w głowie wydarzeń z komiksu. Dodatkowo zakończenie serwuje bardziej subtelne niż układ kadrów nawiązanie do Strażników Alana Moore’a. Mianowicie widzę tu paralelę do sławnego zdania „Nothing ever ends”. I ja z tego miejsca życzę sobie i Wam, żeby DC Comics ani żadne inne wydawnictwo nie przestało nigdy wydawać takich wspaniałych dzieł jak Mister Miracle. Nawet jeśli trzeba będzie na kolejne trochę poczekać.
Bardzo dziękuję za ten egzemplarz wybitnego komiksu wydawnictwu Egmont.
Tom King jest też autorem komiksu Vision, o którym przeczytacie TU.