Sami. Machina odumarcia. Tom 10
„Sami. Machina odumarcia” to kontynuacja serii Gazzottiego i Vehlmanna, w której dzieciaki muszą radzić sobie bez dorosłych. Wczoraj skończyłem komiksową adaptację „Władcy much” – kolejne przypomnienie, że temat samotnych, rządzących się własnymi prawami grup młodych ludzi wcale nie jest nowy. A jednak w tej serii od początku działy się rzeczy dziwne, a z tomu na tom robi się coraz bardziej… niepokojąco.


Co w artykule?
Czy Vehlmann miał plan?
Ciekawe, czy Vehlmann od początku wiedział, dokąd zaprowadzi go ta historia. Czy miał konkretny plan, czy może po prostu skrzyżował „Władcę much” z postapokalipsą i patrzył najwyżej kilka tomów do przodu? W końcu zdarzają się serie zamykane po jednym albumie, a tutaj mamy już dziesiąty tom, który otwiera trzeci cykl opowieści. To niezły wynik – zwłaszcza w świecie, gdzie nawet dobre pomysły potrafią szybko gasnąć.


Wydania zbiorcze mocno mnie rozpieściły, a PESEL też raczej nie działa na moją korzyść. Czytanie pojedynczych tomów – czy to „Samych”, czy jakiejkolwiek innej serii – często kończy się intensywnym główkowaniem: co tam się ostatnio działo? Ostatnio przyjąłem taktykę czytania „Samych” po dwa tomy naraz i muszę przyznać, że to zdecydowanie wygodniejsza dawka. Oczywiście, w trakcie lektury szczegóły same wracają, a odświeżone wspomnienia poprzednich wydarzeń świetnie budują napięcie.
Coraz dziwniej i coraz mroczniej
Od przetrwania w opustoszałym mieście seria przeszła do kreślenia skomplikowanej struktury społecznej i niepokojących domysłów sugerujących, że to, co oglądamy na kartach tego komiksu, to w istocie brutalne zaświaty. W „Nocnym dziecku” pojawia się postać Szalonego Pana – przypominającego Nazgûla upiora, którego głowa to ukryta za atłasem klatka. Zanim wypowie w komiksie pierwsze słowo, do środka wpełza duży, czarny, tłusty pająk. Okropieństwo. A jeszcze dziwniejsze rzeczy dzieją się z Camille – choć sposób jej ucieczki był jak dotąd najbardziej widowiskowy.
Drużyna dzieciaków się rozdziela – a właściwie zostaje rozproszona – i to w zdecydowanie niekorzystnych okolicznościach, bo oba tomy, „Nocne dziecko” i „Machina odumarcia”, rozgrywają się zimą. Fabuła pozostaje ciągła, wątki są sukcesywnie rozwijane, a oprawa graficzna do tej pory utrzymywała stały poziom. Jednak w dziesiątym tomie zachodzą drobne zmiany. Gazotti wciąż bazuje na swojej charakterystycznej obłej kresce, ale lekko ją wyostrza. Obrys nie jest już tak gruby, dzięki czemu plansze zyskują na przejrzystości, a całość nabiera lekkości. Niewielka zmiana, a cieszy oko.


Dodji, jak zwykle, porusza się tam, gdzie reszta dzieciaków nie jest w stanie dotrzeć lub zwyczajnie się boi. To on jako pierwszy odkrywa kolejne tajemnice tego świata. Jednak, sądząc po okładce, tym tomem rządzi Terry, a Nożownik – zwany tym razem pieszczotliwie Chrupciem – wpada w szał. Początkowo nie wróżyło to niczego dobrego, bo rudzielec pełnił do tej pory rolę humorystyczną. Tym razem jednak dostaje porządny wątek poboczny, przejmuje inicjatywę i jest o włos od przełomowego odkrycia, które – co zaskakujące – ma związek ze świętami Bożego Narodzenia.
Popkulturowe smaczki
Oprócz dynamicznej akcji, „Sami. Machina odumarcia” jest naładowana popkulturowymi nawiązaniami. O ile w „Nocnym dziecku” pojawiło się jedynie subtelne puszczenie oka do fanów Gwiezdnych wojen, tak tym razem autorzy poszli na całość. Terry i Chrupcio trafiają do opustoszałego centrum handlowego – idealnej scenerii do popkulturowych zabaw. Najlepszym i zarazem najzabawniejszym smaczkiem jest szopka, w której rolę rodziców Jezuska odgrywają Wonder Woman i Hulk. Nieco mniej ucieszyło mnie całe miasto zbudowane z najpopularniejszych klocków świata – nawet gdy doszło do jego destrukcji. Zwyczajnie ich nie cierpię. Wiem, dziwne, ale tak już mam. Spokojnie mógłbym konkurować z Lordem Biznesem.


W sumie trochę szkoda, że „Sami. Machina odumarcia” pojawia się na wiosnę, bo to tom i zimowy, i świąteczny. Ale z drugiej strony – kto śledzi serię na bieżąco, nie musiał długo czekać, zwłaszcza że to naprawdę świetny odcinek. Niby kierowany do dzieci w wieku 9–12 lat, ale bez krępacji przyznam, że wciągnąłem się w tajemnicę i zżera mnie ciekawość, co jeszcze Gazzotti wymyśli. I kiedy w końcu odkryje wszystkie karty? Możliwe, że nieprędko, bo wydany w zeszłym roku piętnasty tom rozpoczął już czwarty cykl serii.
Scenarzysta: Fabien Vehlmann
Ilustrator: Bruno Gazzotti
Tłumacz: Agata Cieśkak
Wydawnictwo: Egmont
Seria: Sami
Format: 215×290 mm
Liczba stron: 48
Oprawa: miękka
Druk: kolor
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo