Seria Locke & Key

Wstyd przyznać, kupuję ostatnio więcej komiksów, niż jestem w stanie przeczytać. Gdy zasiadam w fotelu, nie lubię się spieszyć, a każdy miesiąc obfituje w dziesiątki doskonałych wydań, na których lekturę zwyczajnie braknie czasu. Efektem są półki uginające się pod ciężarem kolejnych tomów czekających na swoją chwilę. Jest jednak parę serii, które pochłaniam całkowicie poza kolejnością. Jedną z nich jest Locke&Key.

Joe Hill nie musiałby się szczególnie starać, by odnieść międzynarodowy sukces. Wystarczyło podkreślić, zamiast usuwać z okładek, swoje nazwisko. W czasach dezinformacji, w której rekomendacja i marka pozostają najsilniejszym bodaj bodźcem kupna, syn Stephena Kinga sprzedałby ludziom wszystko. Joe wykazał się znacznie większą ambicją. Zechciał stworzyć własną legendę. By to zrobić, postanowiłzabawić się konwencją i całymi garściami czerpać z możliwości komiksowego medium. Jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że Locke&Key przejdzie do kanonu komiksu. Być może zainicjuje nową gałąź. Mamy do czynienia z fenomenem na miarę Harrego Pottera, a porównanie to nie jest przypadkowe. Podobnie do opowieści o małym czarodzieju, L&K korzysta z jednego z najpotężniejszych, najsłabiej rozumianych, a w konsekwencji najchętniej ignorowanych twórczych płaszczyzn. Płaszczyzny gier.

20160106_150855 (2)W czerwcu zeszłego roku na łamach swojej grupy „Kult Kultury Komiksu” zainicjowałem ankietę na najlepszą serię wszechczasów. Locke & Key zajęło w niej 15-te miejsce. Tytuł leżał blisko takich pozycji, jak Blacksad, Asteriks, Transmetropolitan, 100 Naboi czy Liga Niezwykłych Dżentelmenów, a wyżej nawet od, wydawałoby się, największego współczesnego hitu – kirkmanowego The Walking Dead. Ze współczesnych serii jedynie Saga i Baśnie zajęły nieco wyższe pozycje. Choć ciężko powiedzieć, na ile miarodajne są ankiety Kultu, nie ulega wątpliwości, że w swoim zachwycie nie jestem odosobniony.

20160106_151000Locke & Key onieśmiela stopniem skomplikowania fabularnej struktury. Przy czym, nie są to zawiłości, które mogłoby pozbawić nas przyjemności z lektury. To jeden z tych wspaniałych przykładów, w których twórca, niczym architekt iPhona, przywiązuje równie dużo wagi do stworzenia możliwie zaawansowanej, misternej konstrukcji, co do zapewnienia wygody i przyjemności z samego jej użytkowania.

Pomysłem przewodnim serii jest Keyhouse – dom pełen magicznych kluczy. Te, umożliwiają zmianę płci, przybranie postaci astralnej, rozmowę ze zmarłymi czy ingerencję w zawartość czaszki. Wachlarz możliwości rozwija się miarowo w trakcie czytania. Skończę więc wyliczankę, by nie zepsuć nikomu przyjemności. Szukanie i pojmowanie właściwości kluczy, to jedna z najbardziej ekscytujących części gry.

20160106_150658 (2)Bywa, że twórca opierający dzieło na pomyśle o tak silnym potencjale, na nim właśnie kończy swe starania. Stwierdza, że taki zamysł to aż nadto, by cały utwór zdał egzamin. Resztę pozostawi na poziomie, w najlepszym wypadku, średnim. Po ociekającym lukrem wstępie, nie muszę chyba mówić, że tym razem nie musimy się o to obawiać. Przede wszystkim, nie zapomniano o najważniejszym (chciałoby się rzec – kluczowym) elemencie opowieści – ludziach. W końcu, najlepszy nawet rekwizyt, sam nie odegra sztuki.

Głównymi bohaterami jest rodzina Locków: kierowany dziecięcą otwartością Bode, jak przystało na ciekawskiego urwisa, jako pierwszy odkrywa potencjał Keyhouse. Jego starszy brat Tyler, wydaje się białym rycerzem tej opowieści. W potyczkach, które czekają go w domu kluczy przyda się niezłomność i opanowanie, nie pomoże jednak wrodzona naiwność. Ich nieustraszona siostra, Kinsey, sprawdza czy świat nie jest aby lepszym miejscem gdy się pozbędzie co gorszych emocji. Sympatię wzbudza zakochany w niej Scot, choć podryw nie jest jego mocną stroną, syndrom: „że ja nie zrobię?!” czyni z niego wartościowy element układanki.

1 (2)Świetne wrażenie robi niepozorny Rufus. Opóźniony chłopiec z bujną wyobraźnią ma w zwyczaju komentować rzeczywistość poprzez dialogi plastikowych żołnierzyków. Spostrzeżenia te nierzadko okazują się zaskakująco wartościowe, lecz kto by tam słuchał dziecka, które notorycznie bawi się figurkami?

Na koniec, wypada wspomnieć o Zacku. Jak każdy dobry antagonista wydaje się posiadać niepodważalną przewagę. Niemal dosłownie i niemal wszystkie klucze trzyma on w garści.

Graficznie Locke & Key zdarza się budzić kontrowersje. Samemu długo nie mogłem się przyzwyczaić, że tę mroczną bądź co bądź, powieść, zilustrowano w tak absurdalnie cukierkowy sposób. Na miejscu wydawałby się Templesmith lub ktoś, kto zbuduje nastrój nie tracąc przy tym czytelności. Na przykład Mignola lub jego wprawny następca Duncan Fegredo.

20160106_143150Im dalej w głąb opowieści, tym szybciej rozwiewały się moje wątpliwości, aż w końcu nie pozostał po nich ślad. Ciężko narzekać na Rodrigueza temu, kto pozna się na mistrzostwie i precyzji, z jaką prowadzi historię. Spójrzcie choćby na projekty samych kluczy (!). Gabriel wyraźnie bawi się medium, eksperymentując na każdym kroku. Nie stroni od tricków i zabawy konwencją.


20160106_150528Tom czwarty otwiera epizod, w którym każdą stronę tworzą cztery kadry na tle jednej, ogromnej planszy. Nie doszukałem się niestety historii tego zabiegu. Również bardziej cartoonowa stylistyka rozdziału pozwala przypuszczać, że stoi za tym jakiś podtekst (czyżby hołd dla któregoś z autorów komiksowych pasków? Być może…). Podobnych zabaw, mamy tu całe mnóstwo; a to posępny nastrój Tylera podkreśli cień padający mu na twarz z jego ulubionej czapki, innym razem rozbawi nas grymas rzucony w odpowiedzi miast riposty. Obrany styl rysunku może się nie podobać, ale ciężko polemizować z warsztatem, który urozmaica i wzbogaca historię nie tracąc przy tym czytelności. W świecie komiksu, nieczęsty skill.


Locke & Key
, to jeden z najlepiej napisanych komiksów, jakie kiedykolwiek czytałem. Należy także do tych, które sprawiają mi najwięcej czystej frajdy. Być może zachwyt, który budzi we mnie każdy kolejny tom, czyni mnie ślepym na mankamenty. Prawdą jest, że istnieje tylko jedna rzecz, której nie lubię w serii Locke&Key. Jest nią fakt, że nie należę do jej autorów.
10/10

Józek Śliwiński

Za egzemplarz recenzencki dziękujemy niezawodnemu sklepowi:

geek-zone

Share This: