Undertaker, t. 1: Pożeracz złota
Są takie profesje, które mimo że uważane są za społecznie użytecznie, trudno nazwać zawodami marzeń. Ludzie, chociaż doskonale zdają sobie sprawę, że tacy pracownicy są niezwykle potrzebni, to w jakiś sposób izolują się od nich, trzymają dystans, czasami wręcz boją. Nawet jeśli starają się zrozumieć ich pracę, to nie dopuszczają do siebie myśli, by oni lub ich bliscy parali się taką profesją.
Jednym z takich zawodów jest choćby grabarz. Fach, bez którego – po chwili zastanowienia – trudno wyobrazić sobie życie. Może nie nasze, codzienne, ale na pewno to społeczne. Brzydko zwany kopidołkiem, raczej nie wzbudza ogólnej sympatii, ale jak się okazuje, może być całkiem sympatycznym bohaterem komiksu. Zwłaszcza jeśli to grabarz z dzikiego zachodu.
Undertaker to jeden z najnowszych komiksów Xaviera Dorisona, francuskiego scenarzysty, którego polscy czytelnicy mogą znać choćby z serii W.E.S.T., Long John Silver Czy Wartownicy. Do swojej twórczości przekonał mnie właśnie ostatnią z tych pozycji, a przygody jego steampunkowych bohaterów wojennych zajmują specjalne miejsce w mojej kolekcji. Wygląda na to, że niedługo podzielą półkę z kolejnymi tomami Undertakera.
Usługa na życzenie
Mogłoby się wydawać, że western to taki gatunek, gdzie wszystko zostało już powiedziane. Konie pogalopowały w stronę zachodzącego słońca, a colty zamiast prochem – pachną dziś tylko rdzą. Dlatego też western to wbrew pozorom sztuka niezwykle trudna, a zrobienie czegoś dobrego w tych realiach wymaga nie lada kunsztu. Na szczęście Dorison to człowiek bardzo pomysłowy i nawet jeśli operuje starymi kliszami, to rzuca na nich całkiem przyjemne światło – tak jak w przypadku Undertakera.
Jak na wytrawnego rewolwerowca przystało, francuski scenarzysta ma przy pasie kilka potężnych i sprawdzonych pistoletów. Najmocniejszym z nich jest główny bohater, napisany w stylu tych wszystkich twardzieli, w których wcielali się John Wayne czy Clint Eastwood. Tytułowy grabarz zwie się Jonas Crow (mówiące nazwisko, hehe) i jest hardym nieco zniszczonym życiem facetem. Oczywiście nosi długawe, kruczoczarne włosy, a jego twarz skrywa bujny zarost.
Jonas jest prawdziwym specjalistą w swoim fachu. Zna się nie tylko na kopaniu dołków i przygotowywaniu ciał do pochówku, ale także na umiejętnym prowadzeniu interesów. To stary wyga, który mimo że całkiem nieźle się maskuje, co i rusz zdradza, że usługi cmentarne to nie jedyne jego zainteresowania. Crow z bronią palną radzi sobie równie dobrze co ze szpadlem.
A pan jeszcze ciepły?
Drugą broń scenarzysty stanowi jego specyficzne, może nieco dziwaczne podejście do tematu. Mając mało oryginalnego bohatera, rzuca go w pokręcony wir akcji, co doskonale się sprawdza. Dorison przy pomocy detali i smaczków prowadzi grę z czytelnikiem – próbuje go zaskakiwać przy pomocy znanych gadżetów. Jak iluzjonista, który pokazuje wariacje starych trików z kartami.
W praktyce wygląda to tak, że głównemu bohaterowi – grabarzowi przychodzi pojechać do jeszcze żywego klienta! Właśnie to jedno niecodzienne zagranie nakręca taką spiralę dobrej zabawy, że aż ciężko w to uwierzyć. Dość powiedzieć, że klient głównego bohatera zaplanował swoją śmierć w taki sposób, który nie odpowiada jego współpracownikom.
Bez wytchnienia
Typowy bohater i nietypowa sytuacja to colty naszego francuskiego rewolwerowca. Zaś za zapas amunicji, która pozwala na dobrą rozrywkę do samego końca, służą wartkie tempo akcji i zróżnicowane, żywe postacie. Tu nie ma czarno-białych osobowości, a przez umęczonych życiem, zgorzkniałych robotników przemawia chciwość i zdegenerowane marzenie o lepszym jutrze. Ale Dziki Zachód to nie tylko urobieni w błocie parobkowie. Dorison prezentuje nam przekrój przez niemal wszystkie warstwy ówczesnego społeczeństwa. Od zapracowanych górników, poszukiwaczy złota przez skorumpowanych stróżów prawa po właścicieli zakładów pracy. Żeby było piękniej: nikt nie jest bez winy.
Ładny ten zachód
Za warstwę graficzną komiksu odpowiada Ralph Meyer, francuski rysownik, który z Dorisonem współpracował juz przy kilku projektach, takich jak choćby Asgard czy XIII Mystery.
Przeglądając jego plansze w Undertakerze dochodzę do wniosku, że najmocniejszą stroną autora jest rysowanie twarzy, zwłaszcza, że liczba zbliżeń w albumie jest wręcz ogromna. Na niektórych stronach znajdziemy po 10 paneli, gdzie na siedmiu mamy wyraźne, ukazane z bliska, pełne emocji oblicza bohaterów.
Całkiem ciekawych wrażeń dostarczają także kolory. Niemal poczułem na sobie gorące słońce Dzikiego Zachodu i ze dwa razy wypluwałem wszędobylski kurz. Szczególnie do gustu przypadła mi dwustronicowa plansza zamieszczona w materiałach dodatkowych. Raj dla oczu – tylko spójrzcie:
Strzelać i ładować!
Pożeracza złota przeczytałem za pierwszym podejściem. Nie żeby był specjalnie długi, ale jakość historii i wartkie tempo akcji nie pozwoliły mi go odłożyć nawet na chwilę. Jeśli od czasu do czasu czujecie potrzebę złapania za colta, wskoczenia na konia i pogalopowania w nieznane, to Undertaker jest właśnie dla Was. Solidna, dobrze zilustrowana historia w przystępnej cenie. Czego chcieć więcej? Już czekam na drugi tom!
Serdecznie polecam,
Mariusz Basaj
PS. Dziękujemy sklepowi Geek Zone za udostępnienie egzemplarza do recenzji.