Stranger Things – Prosto w ogień – RECENZJA
Stranger Things – Prosto w ogień to kolejny (trzeci już) komiks, wydany u nas przez Wydawnictwo Dolnośląskie, który wskakuje na falę popularności netflixowego serialu niczym Patrick Swayze na deskę surfingową w filmie, w którym grał z Keunu Reevesem (tytułu nie daję, bo byłby błąd stylistyczny). Osobiście nie mam nic przeciwko takiemu marketingowi, zwłaszcza w przypadku, gdy lubi się oryginalny produkt, a ja serial uwielbiam. Bardzo. W uzyskiwaniu dodatkowego marketingu (za darmo) specjalizuje się KBOOM! (Umbrella Academy, czy Bloodshot), przynajmniej taka krąży opinia po internecie. Zaczynają zyskiwać też inni. I dobrze, niech wydawnictwa komiksowe rosną w siłę.
Moda na lata 80. powoli mija, a trochę szkoda. Najbardziej podobały mi się muzyczne wynurzenia, takie jak choćby Wolsheim, a mój ukochany norweski Ulver też swoje kilka groszy dorzucił. Stranger Things doskonale wpisał się w trend, od muzyki z tamtych lat też nie stroniąc. Jeżeli trzy sezony serialu to za mało, można sięgnąć po komiksy. W momencie wzięcia albumu do ręki rzuca się w oko (albo trafniej w ucho) ograniczenie formy. Medium znajdujące się gdzieś pomiędzy filmem a książką pozostaje nieme, można niby próbować samemu, zbudować playlistę na Spotify, bądź skorzystać z tych dostępnych. To przecież nie to samo co dopasowany soundtrack, który umilał seans serialu, prawda?
Stranger Things – Prosto w ogień to drugi komiks z serii, który dany mi było czytać. Przed lekturą dokładnie obejrzałem sobie okładkę. Zazwyczaj tego nie robię, bo można nadziać się na spoiler, ale ładne, żywe kolory (neonowe fiolety i amaranty — mniam) nie dały mi oderwać wzroku. Z tyłu znajduje się boldowany, czerwony napis informujący, że komiks zawiera oryginalną fabułę, co jest dla mnie dobrą wiadomością. Po drugiej stronie opierało się całkowicie na wydarzeniach z pierwszego sezonu serialu, co mi się bardzo nie podobało (pisałem o tym TU). Oczywiście to nie jest tak, że najnowsza pozycja całkowicie odcina się od produkcji Netflixa. Nadal obracamy się w kręgu dzieci objętych programem dla uzdolnionych, z którego znamy już doskonale jedenastkę. Świadczy też o tym okładka, na której widzimy Kali, czyli ósemkę. Nie dajcie się zwieść, to, że jej twarz zajmuje pół frontu, nie oznacza, że fabuła komiksu kręci się wokół niej.
Sam pomysł na Stragner Things – Prosto w ogień uważam za udany i mega ciekawy, choć nie jakoś mocno oryginalny. Bohaterką komiksu jest Marcy, oznaczona numerem 9 i pół. Interesujące, prawda? Od razu nasuwają się pytania, co to miałoby oznaczać. Dziewczyna nie posiada żadnych nadprzyrodzonych zdolności, a programem objęta była jej siostra bliźniaczka. Postanowiono rodzeństwa nie rozdzielać, ale w końcu doszło do ich separacji. Teraz razem z innym uczestnikiem programu, trójką, Marcy próbuje odnaleźć siostrę. Ta tkwi w dwóch więzieniach, na dwóch różnych płaszczyznach. Fizyczne to szpital dla chorych psychicznie. Mentalne (i to jest w komiksie najlepsze) to nierealny, magiczny świat, w którym jest księżniczką, tkwiącą w zaśnieżonej wieży. Sytuacji nie polepsza fakt, że jej zdolnością nadprzyrodzoną jest pirokineza. Co prawda Zabawa w Ciebie (piąty tom głównej serii Sandmana) to nie jest, ale nadal jest to najjaśniejszy punkt komiksu.
Warstwę graficzną, określiłbym jako poprawną. Ot, przemykałem sobie po kolejnych stronach, nic za bardzo nie kłuło mnie po oczach, ale znowu też żadna strona jakoś mnie nie zauroczyła. Owszem, ja bym takich rysunków jak Ryan Kelly nigdy nie wykonał, widziałem też dużo brzydsze ilustracje, ale przecież w komiksie nie tylko o to chodzi, aby wykonać robotę dobrze. No, chyba że nie chce się aspirować do poziomu wybitnego. Wtedy nie mam dodatkowych pytań.
Zresztą całość zlewa się w takie nie do końca potrzebne coś. Owszem, fani serialu mogą poczuć się lekko połechtani, dostają odłamek ulubionego produktu. Stranger Things – Prosto w ogień nie obroni się jako komiks stojący na własnych nogach. Niby nie trzeba znać głównej historii, ale scenariusz Jody Houser do wybitnych nie należy. Ciekawostka dla wielbicieli? Tak, jak najbardziej! Tych z resztą jest setki albo i tysiące, więc target jak najbardziej prawidłowy. Na końcu dostają (-emy) jeszcze epilog (całkowicie niepotrzebny – moim zdaniem), w którym występują główne postacie z serialu, na czele z Willem i to tyle. Nie mniej, nie więcej. Pozostaje czekać na czwórki. Czwarty sezon (bardziej) i na czwarty tom (już nie tak bardzo).
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Dolnośląskiemu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.