Sin City – That Yellow Bastard kontra Ten żółty drań
Egmont właśnie wznowił czwarty tom bestsellerowej serii Franka Millera o dobrze rozpoznawalnym tytule Sin City. Ten żółty drań. I co? W sumie to nic. Zakładam, że wszyscy, którzy w jakimkolwiek stopniu cenią sobie twórczość tego artysty, mają już wszystkie siedem tomów na swojej półce. Miłośnicy komiksów pewnie też, w końcu to jego opus magnum. Wcześniejsze dokonania Franka Millera to przygrywka do tego, co się wydarzyło w serii o grzesznym mieście, później nie udało już mu się podnieść poprzeczki. Miłośnicy kinematografii doskonale znają historię żółtego bydlęcia, w końcu był antybohaterem jednego z epizodów filmu Rodrigueza. Po co więc ten artykuł? Wcale nie czekał na wznowienie egmontowej edycji, ale postanowiłem utwierdzić się w moim wyborze. Jak polskie wydanie wypada w porównaniu z oryginalnym trejdem od Dark Horse Comics? Czy Polak potrafi? Zaraz się okaże.
Nie oceniaj po wyglądzie
Pierwsze co się wyraźnie rzuca w oczy to rozmiar. Taaaaaak, wbrew temu, co się mówi, ma ogromne znaczenie. Polskie wydanie jest wyraźnie większe, szersze o 2 cm i o 3 cm wyższe. Znacznie, ale coś za coś. Oryginalne wydanie może i jest małe, ale za to grube, choć uwzględniając grubą oprawę polskiego wydania, wychodzi porównywalnie. Jak format ma się do odbioru komiksu? Czy większe znaczy lepsze? Moja mania wielkości podpowiada, że tak, choć patrząc na rysunki, nie odnosi się już takiego wrażenia. Frank Miller dał upust swojej kreatywności. Czuć tu może jeszcze trochę Daredevila, ale w momencie, gdy Dark Horse wydawało Sin City, autor wytyczał nowe szlaki. Mroczne grafiki, zahaczające momentami o scenorys (ang. storyboard), doskonałe w swej prostocie, urzekające grą cieniem, umownością, ale też gdzie trzeba pogmatwane przez mnogie, wijące się niczym pajęczynki kreski komiksowe (choć częściej białej niż czarne). Co prawda rysunki podobają mi się w skondensowanym, małym formacie, ale kompleksy wygrywają. Pierwsza runda (na punkty) dla polskiego wydania.
Kreda kontra offset
Tu sprawa jest dla mnie prosta, nie przepadam za papierem kredowym, zwłaszcza przy komiksach czarno-białych. Jak to w ogóle czytać? W rękawiczkach? Wystarczy chwila nieuwagi, aby na kartce pozostał odcisk palca. Egmontową edycję czytałem niczym saper albo dziecko przeskakujące po pasach na przejściu dla pieszych, szukając tylko białych pól. A tych w Sin City jest niewiele, strony zalane są czernią, niczym ślepe zaułki, w których czają się szemrane typy. Gruby papier offsetowy to jest coś, co tygryski lubią najbardziej. Współgra z charakterem opowieści Franka Millera. Szorstkim, chropowatym, odpowiednio oddaje twardą kreskę i współtworzy klimat. Polskie wydanie pada na deski, uratowane tylko przez dzwonek.
Tłumaczenie kontra tekst oryginalny
Frank Miller, tworząc Sin City, zaimponował czytelnikom komiksów na wszystkich płaszczyznach. W słowie pisanym też. Za przekład do polskiej edycji odpowiedzialny jest Tomasz Kreczmar. Nie będę oceniał jakości tłumaczenia, trzeba przyznać, że komiks czyta się dobrze, choć odczuwałem zauważalne zmiany tempa i melodii. Doskwiera to jeszcze bardziej, gdy widziało się film. Polski przekład nijak nie pasuje do cedzonych przez zęby kwestii Bruce’a Willisa, choć może lepiej sobie wyobrazić, że gliniarza z Żółtego drania gra Bogusław Linda.
Sin City momentami jest nieme, przypomina poster-book, akcja toczy się na ilustracjach rozciągających się na całe strony. Czasem na czarnej kartce widnieje tylko biały prostokącik wysyłający komunikat, o tym, co dzieje się w ciemności. W innych miejscach kartki wręcz uginają się od tekstu, jak choćby w scenie podkradania się pod magazyn, w którym ten żółty drań chce skrzywdzić Nancy Callahan. Przyznam, że z przetłumaczenia pseudoinetelektualnego bełkotu dwóch bandziorów, rozważających przejażdżkę Jaguarem swojego pracodawcy, Tomasz Kreczmar wybrnął całkiem nieźle, choć mam wrażenie, że w oryginale jest trochę bardziej wyrafinowanie. Za to w innym miejscu strzał z „przecież mówię po angielsku” zmazuje dobre wrażenie. Arbitrzy nie są pewni, runda remisowa.
Stary czy nowy
Pozostaje bardzo indywidualna kwestia. Są takie albumy, które dostarczają dodatkowej uciechy, gdy błyszczą, pachną, pięknie wyglądają, oszałamiają wielkim formatem. Sin City. Ten żółty drań do nich nie należy. Z pełną premedytacją szukałem na rynku używanych egzemplarzy, może nie jakoś bardzo spracowanych, ale widocznie czytanych. Chociaż raz. Frank Miller nie oprowadza czytelnika po salonach. Pokazuje palcem śmierdzący port, salę szpitalną, w której unosi się woń krwi, czy duszny od kurzu magazyn portowy. No panie kochaniutki, naprawdę chciałbyś czytać taką opowieść w nowiutkim wydaniu pachnącym farbą drukarską? No niby można, ale traci się tak z połowę przyjemności. Finalny cios w kierunku polskiego wydania i trwa odliczanie.
Na koniec zostawiłem kilka słów, dla tych, którzy nie czytali jeszcze tego komiksu. Są tacy? Ten żółty drań to mój ulubiony tom z serii Sin City, doskonałego cyklu stworzonego przez Franka Millera. Pełnego klimatu gangsterskiego, skorumpowanych glin, wielkich spluw, twardych kolesi i (nie bójmy się tego powiedzieć) pięknych kobiet. Miastem rządzą bracia Roark, tylko szaleniec mógłby wypowiedzieć im wojnę. Tu trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron, wybór jest czarno-biały. Wyjątek (przynajmniej w tym tomie) stanowi tylko Ten żółty drań. Czy warto mieć ten komiks w swojej kolekcji? No ba! Które wydanie? Zdaje się, że jasne!
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie polskiego wydania, dzięki któremu mogłem porównać je z oryginałem.