Usagi Yojimbo. Saga. Legendy – samuraj wy-je-bunny w kosmos
Usagi Yojimbo. Saga. Legendy to dodatkowy tom z przygodami króliczego ronina (i w sumie nie tylko jego), który niby można czytać w oderwaniu od jakichkolwiek innych komiksów Stana Sakaia. Da radę, nawet w ogóle nie znając innych przygód tytułowego samuraja. Tyle że wtedy traci się z połowę zabawy. W środku czytelnik znajduje takie trochę elseworldy, które zawierają całkiem sporaśną dawkę podobieństw do głównej osi wydarzeń. Nie należy jednak zapominać, że autor Usagiego to mistrz, więc obcowanie z jego komiksami daje ogromną frajdę.
Przygody króliczego ronina niosą sporo wartości. Jakich? A dopuszczę do głosu Usagiego: „walki na miecze”, „historyczny dramat”, „wnikliwe zbadane ciekawostki kulturowe”. Trochę tych pikantnych przypraw znajdziemy i w Usagi Yojimbo. Saga. Legendy, ale jest ich dużo mniej niż zazwyczaj. Ten kolejny gruby tomik spokojnie można podzielić na trzy części. Tak w skrócie, ale opisowo najpierw czytelnik dostaje w twarz przygodami kosmicznego Usagiego, później znany wszystkim ronin broni Japonię przed najazdem obcych z innej planety, a na deser bohater wpada w pułapkę demonów.
Można by ponarzekać, że Stan Sakai naoglądał się za dużo Star Warsów czy Treków, ale przyznam, że wariację królika, który tym razem pochodzi z przyszłości, a nie z przeszłości łykam bez popity. Skąd się wziął Space Usagi? No niby powód był trywialny. Mirage, wytwórnia znana z Wojowniczych Żółwi Ninja, chciała poszerzyć ofertę. Stan Sakai zaoferował inną wersję swojego samuraja i… zażarło.
Mimo że uwielbiam to całe sakaiowe japońskie, kulturowe i historyczne tło opowieści, to i tak przyznam, że miło na chwilę od niego odpocząć. Space Usagi, jak się domyślacie zabiera nas w kosmos, choć w przyszłości nie brakuje zamków na wzór tych starożytnych (tyle, że tym razem są latające), czy katan (bez nich by się nie obyło). W przyszłości ten diabelnie ostry oręż będzie można zmienić w coś na kształt mieczy świetlnych. Wojownicy oczywiście posiłkują się też laserowymi pistoletami, które można ustawić na ogłuszenie (interesujące, prawda panie Spock?). W ten to sposób nie brakuje i samurajskich potyczek, i spodziewanego PIU, PIU, PIU (Sakai używa innej onomatopei, a szkoda).
Czytając przygody kosmicznego Usagiego uderzają w potylicę znajomo (albo pół znajomo) brzmiące imiona, że wspomnę tylko Rhogena. Przez większość dynamicznych przygód, w których dzieje się naprawdę dużo, czytelnikowi wydaje się, że czyta taką niepowiązaną z wcześniejszymi tomami wariację. Ale zarówno w przygodach Space Usagiego, jak i w Senso, opowieści o najeździe obcych na feudalną Japonię, Sakaiowi udaje się wykonać backflipa i powiązać opowieści zgrabną klamrą.
Co mają wariacje w sobie uroczego? Dają autorowi możliwość opowiedzenia historii trochę inaczej, pozmieniać pewne wydarzenia, a nawet spróbować spiknąć ze sobą dwoje kochanków, którym szczęście nie było pisane. Tyle że Stan Sakai to niepoprawny romantyk i udowadnia, że nie po to nazywa się miłość tragiczną, aby ktoś, w innym miejscu i innym czasie dopisał szczęśliwe zakończenie. Niektórych rzeczy się nie zmieni, nieważne jak by się chciało. Oj zdarzyło mi się pytać głośno w trakcie lektury „czemu?”, no ale tak po prostu musi być.
Jak zwykle warto zwrócić uwagę na mistrzowskie, komiksowe zagrywki Sakaia. Na wskroś jestem przeszyty powracającym snem Ch’yoko, córką telepatki, która ginie w pierwszej miniserii Space Usagiego. Matce tuż przed śmiercią udaje się przekazać wiadomość. Ta z początku jest całkowicie zatarta, ale za każdym razem, gdy koszmar wraca, pojawiają się to całkiem nowe szczegóły. W końcu córka może usłyszeć, to co jej rodzicielka chciała jej powiedzieć, zanim spłonęła w kosmosie. No po prostu CZAD!
Przygody Space Usagiego to przygodowa karuzela, akcentowana humorystycznie. Trochę inaczej jest w Senso. Tu i tempo, i charakter opowieści jest nieco inny. Warto zwrócić uwagę na nawiązanie przez Sakaia do samych korzeni fantastyczno-naukowych, widoczną choćby w tym, że autor obrazuje obcych, tak jak to chciał sam Wells. Wyważa w ten sposób śmiercionośną technologię obcych i fizyczną najeźdźców.
Na deser czytelnik dostaje Yokai, jedną z kolorowych opowieści specjalnych. Teraz jak już pewnie wiecie, Usagi i tak jest wydawany w kolorze, więc może i nie jest to nic wyjątkowego. Tyle że w trzeciej opowieści z Legend, historii o bezksiężycowej nocy, w którą budzą się różnorakie duchy i demony, pragnące zawładnąć światem żywych, Sakai dał wielobarwnego ognia i wypuścił wiele fajerwerków. Opowieść aż się prosi o wydanie w większym formacie niż ten Sagi, bo zresztą tak to zostało pierwotnie opublikowane. Przy odrobinie szczęścia da się kupić starą wersję z rynku wtórnego, myślę, że warto.
Reasumując krótko, po Legendy sięgnąć trzeba, czy Usagiego się zna, czy nie.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji