Star Trek. Miasto na skraju wieczności
Star Trek. Miasto na skraju wieczności to komiksowa adaptacja oryginalnego scenariusza do 28. odcinka pierwszego sezonu oryginalnej serii Star Trek (w polskim tłumaczeniu jako Naprawić historię) emitowanej w 1966 roku. Tekst Harlana Ellisona został doceniony przez Amerykańską Gildię Scenarzystów nagrodą dla najlepszego scenariusza sztuki telewizyjnej, podczas realizacji został mocno zmodyfikowany, a twórcy zasłaniali się możliwościami technicznymi studia i innymi tego typu bzdetami. Tym większą gratką jest ten komiks i dla fanów marki, i wielbicieli dobrego sci-fi.
Co w artykule?
Już nie tak śmiało wyruszam tam, gdzie żaden człowiek jeszcze nie dotarł
Ze Star Trekiem mam dość złożoną relację, oglądałem serial The Next Generation jako dzieciak, jakieś 15 lat temu przejechałem wszystko od początku, aż po Enterprise, ale ostatnio zaciąłem się na netflixowym Discovery. Tak samo kiepsko wchodziły mi komiksy. Star Trek. Tom 1 (więcej tu – klik1) od Ultimate Comics to skórka z nową obsadą, na dwa odcinki oryginalnej serii, a z Roku Piątego (i tutaj – klik2) nic mi w głowie nie zostało. Tym razem jednak jest inaczej. Star Trek. Miasto na skraju wieczności to świetny, poruszający komiks, który uzupełnia i koresponduje z równie udanym odcinkiem serialu.
Mimo retro-futurologii i prymitywnych efektów specjalnych serial z lat 60. nadal się broni, a to za sprawą świetnych scenariuszy, które sprawiały, że każdy odcinek stanowił około godzinną rozrywkę sci-fi wysokich lotów. Właściwie, jeżeli zna się zasadę, że chodzi o eksplorację kosmosu, to można częstować się epizodami, niczym czekoladkami z bombonierki. I tak jest i w tym przypadku.
Mocny trzon opowieści
Schemat opowieści w obu przypadkach, serialowym i komiksowym prezentuje się w ten sam sposób. Załoga statku bada tajemnicze fale temporalne wykryte przy niezamieszkanej planecie. Jeden z członków załogi uciekając przed ochroną, teleportuje się na powierzchnię, podąża za nim grupa wypadowa, w skład której wchodzi, m.in. kapitan Kirk i oficer naukowy Spock. Zostaje odkryty strumień czasu, a ścigany przeskakuje do lat 30. XX wieku, po czym zaburza rzeczywistość, w tej wersji przyszłości Federacja Planet nie powstaje. Naprawienie historii nie będzie łatwe, wymagać będzie bardzo trudnego wyboru moralnego względem Edith Keeler, kobiety, która swoim myśleniem wyprzedza swoje czasy. Na jednej szali położone zostaje dobro ogółu, na drugiej uczucia najważniejszego członka załogi.
Różnic jest naprawdę dużo, już otwierająca scena bardzo różni się względem serialu. Harlan Ellison wyprowadza fabułę z chciwości Beckwitha, oficera niższego rzędu, który postanawia się dorobić na dilerce klejnotów dźwięku. Jeden z jego klientów otumaniony udaje się na służbę, powodując uszkodzenie statku. W serialu to sam Bones ulega wypadkowi, wstrzykując sobie w wyniku turbulencji ogromną dawkę bardzo silnego lekarstwa. W ten to sposób z jednej strony znalazł się mało znaczący członek załogi, a z drugiej kluczowy oficer wysokiego szczebla, co już od samego początku ma wpływ na odbiór historii.
Krytyka teraźniejszości w opowieści o przyszłości
Harlan Ellison, prowadząc wątki nie stroni od poruszania ważnych spraw. Już w pierwszej scenie pojawia się chciwość i nadużywanie substancji psychoaktywnej. Lata 30. nie zostały wybrane przypadkowo, był to czas głodu i prohibicji. W komiksie Kirk ze Spockiem napotykają mężczyznę wygłaszającego mowę o podłożu rasistowskim, a motłoch zostaje skierowany w stronę Wolkanina, który zostaje wzięty za emigranta z Chin. Na koniec zostaje wysunięta hipoteza, że zniknięcie weterana wojennego, nie wpłynie na strumień czasu, co rozumieć można jako gorzką krytykę konfliktów zbrojnych.
Na stronę komiksu przemawia warstwa graficzna, bo ten wygląda fenomenalnie. J.K. Woodward bardzo przypomina mi Alexa Rossa w jego realistycznym, acz malarskim stylu. Wszystkie ilustracje zostały wykonane analogowo, a plansze z halucynacją po narkotykach i z niekończącą się karą we wnętrzu wybuchającej supernowej to arcydzieła sztuki komiksowej, które trudno byłoby przełożyć na telewizję. Miasto, a właściwie jego ruiny, przedstawia się niczym wyciągnięte z jakiegoś świata fantasy, a strażnicy to siwobrode postacie, podczas gdy w serialu zobaczyć można tylko dziwną budowlę, która gdy przemawiała, była podświetlana, tak jakby ktoś mrugał latarką. W komiksie można zobaczyć kilka kadrów z serialu, jak choćby scena w piwnicy budynku misji, ale już samo jej zakończenie różni się osobą, która staje na schodach i wita przybyszów z przyszłości. Całość uzupełniają okładki przypominające stare plakaty kinowe.
Wstrząsający finał
No i jeszcze niesamowicie przejmujące i emocjonalne zakończenie, w serialu w moim odczuciu ciut mocniejsze, bo wg Ellisona to Spock podejmuje najtrudniejszą ze wszystkich decyzję. Ma to sens, bo to jedyna logiczna droga. W serialu Kapitan Kirk musi postąpić wbrew swoim emocjom, co podnosi dramat na wyższy poziom. Jest to jeden z odcinków, który mógłby być ostatnim, a człowiek z przyszłości kierujący się swoim sercem, mógłby zostać przy kochanej osobie i zagubić się w przeszłości. Jest to jeden z epizodów, który pozostawił mnie w stanie szoku i krążącymi wokół głowy myślami, zarówno w końcowej wersji serialowej, jak i w odsłonie na podstawie oryginalnego scenariusza.
Scenarzysta: David Tipton, Scott Tipton
Ilustrator: J.K. Woodward
Okładka: Juan Ortiz
Tłumacz: Marek Starosta
Wydawnictwo: Egmont
Seria: Star Trek
Format: 167×255 mm
Liczba stron: 128
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Druk: kolor