Rogue Sun. Kataklizm. Tom 1
„Rogue Sun. Kataklizm” to pierwszy tom nowej serii superbohaterskiej, która wpisuje się w uniwersum Massive-Verse. Osobiście z pewną rezerwą podchodzę do kolejnych nowości w temacie „kalesoniarzy” — przez dekady powstało już niemal wszystko, a liczne próby stworzenia czegoś świeżego często kończyły się powielaniem schematów. „Radiant Black”, który przetarł szlaki tego uniwersum na naszym rynku, nie zrobił na mnie większego wrażenia (więcej tu – KLIK).
Początek — sztampowo, a jednak nie do końca
Pierwszy pojedynek w Rogue Sun również nie wzbudził mojego entuzjazmu. Można go bowiem sprowadzić do prostej sceny: skrzyżowanie Iron Mana i Saurona walczy z kolejną piekielną wersją Doktora Dooma. Jednak Parrott szybko rozbija moją kryształową zasłonę sceptycyzmu. Zanim Rogue Sun zdąży się w pełni przedstawić, zostaje uśmiercony. Na gruzach moich przewidywań natychmiast kiełkuje zaciekawienie. Owszem, łatwo zabić superbohatera, zanim ktokolwiek zdążył go polubić. Dużo trudniej uśmiercić ikonę pokroju Wolverine’a — przynajmniej na dłużej niż pół roku.
Marcus Bell, czyli Rogue Sun, ginie na czwartej stronie komiksu. Nieodwołalnie. Ale to wcale nie oznacza, że nie będzie okazji lepiej go poznać. Wkrótce dowiadujemy się, co robił, czym się zajmował i, co najważniejsze… jakie popełnił błędy. Eric Kripke ma sporo racji w swoich przemyśleniach z okładki. Komiksy superbohaterskie zdecydowanie zyskują, gdy pozwalają czytelnikowi poznać bohaterów na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony obserwujemy ich „kalesoniarską” działalność, pełną odwagi, heroicznych czynów i ratowania uciśnionych — a czasem nawet całych światów czy galaktyk. Z drugiej strony widzimy ich jako zwyczajnych ludzi, którzy mierzą się z codziennością: zakochują się, rozczarowują, dbają o rodzinę czy próbują odnaleźć swoje miejsce w świecie.
Rodzinne dramaty w superbohaterskim wydaniu
Marcus Bell, czyli Rogue Sun, nie był wzorem ojca. Porzucił swojego syna, Dylana, gdy ten był mały, nie zostawiając mu nawet swojego nazwiska. Mimo to to właśnie Dylan dziedziczy po nim magiczny klejnot, który daje mu moc Rogue Suna. Wątek obyczajowy jest tutaj dobrze zarysowany. Mamy niepełną rodzinę oraz grupkę przyrodniego rodzeństwa, które do tej pory nie miało okazji się poznać. Jedni żyją w pałacu, drudzy ledwie wiążą koniec z końcem, choć ich problemy nie zaczynają się od braku pieniędzy. Na tym tle dynamicznie pojawia się Dylan — główny bohater, który ciut niespodziewanie wskakuje na swoje miejsce w historii. Jest to zwyczajny, choć przebojowy nastolatek, który nie stroni od przemocy. Do jego codziennych problemów szybko dołącza nowy — magiczny, pulsujący kamień. Artefakt nie tylko przypomina o spuściźnie Rogue Suna, ale także sygnalizuje, że ktoś na mieście właśnie potrzebuje pomocy.
Jednym z najbardziej zaskakujących elementów albumu „Rogue Sun. Kataklizm” jest sposób, w jaki poziomy superbohaterski i obyczajowy przenikają się i splatają w jedną, spójną całość. Wszystkie wątki i konflikty znajdują swoje ujście w jednym punkcie. W gruncie rzeczy jest to opowieść o walce o prawo do relacji z synem, podniesiona do rangi spektakularnych starć superbohaterów. Czyta się to rewelacyjnie, zwłaszcza w kontraście do klasycznych schematów, takich jak Peter Parker zostawiający M.J. w mieszkaniu, by błąkać się nocą po mieście z Black Cat. U Parrotta podobny scenariusz przybrałby zupełnie inny obrót — partnerka Spider-Mana nie tylko zaprzedałaby duszę diabłu, ale również przepędziła rywalkę po dachach.
Scenarzysta „Rogue Sun” koła na nowo nie wynajduje. Kosmiczne moce? Były. Wypalona ręka odciśnięta na twarzy? Już widziana, zarówno u Tolkiena, jak i w „Daredevilu”. Negocjacje z diabłem obiecującym złote góry? Lista takich wątków jest długa. A demonice władające czarami w odcieniach różu? No przecież. Wilkołaki też już się pojawiały i z potworów nie tylko przecież one.
Mimo to Parrott dokonał rzeczy, która w superbohaterskim gatunku od dawna wydaje się nieosiągalna: zaskoczył. Poskręcał scenariusz w taki sposób, że czytelnik czerpie autentyczną radość z odkrywania historii, zapominając o znużeniu powtarzalnym materiałem. Najlepsze jednak jest to, że rozwiązanie zagadki cały czas znajduje się na wyciągnięcie ręki. Grono podejrzanych wprowadzonych do tego nowego świata nie jest duże — wręcz celowo ograniczone. A mimo to, finał potrafi zaskoczyć.
Warstwa graficzna — dynamiczna i klimatyczna
Graficznie „Rogue Sun” oferuje to, co obecnie dominuje w amerykańskim mainstreamie. Jest dynamicznie, kadry są szczegółowe, twarze bohaterów sympatyczne, a rozkładówki potrafią zachwycić. Niestety, miejscami brakuje uwzględnienia faktu, że klejone wydania zbiorcze nie otwierają się jak cyrkiel, przez co niektóre kadry, lub szczegóły znikają w grzbiecie.
Kolorystycznie nie mamy do czynienia z tęczowym fajerwerkiem. Główny bohater nosi czarną zbroję i włada płomieniem — także tym czarnym — co może przypaść do gustu fanom Ghost Ridera. Odrobinę kolorytu wprowadza Demonica ze swoim piekielnym różem oraz retrospekcje. Te ostatnie, ilustrowane ołówkiem bez tuszu, przywodzą na myśl prace Andy’ego Kuberta w albumie „Wolverine. Geneza„. Podsumowując, strona wizualna to solidna dawka dynamiki i klimatu, która dobrze współgra z fabułą.
Po sześciu zeszytach Dylan dociera do ustalonej sytuacji, a wszystkie mosty, które spłonęły podczas wydarzeń tego albumu, wydają się nieodwracalnie zniszczone. Czy w dalszym ciągu czeka nas zatem klasyczna superbohaterszczyzna? Mam nadzieję, że nie. Parrott już udowodnił, że potrafi zaskakiwać i mam nadzieję, że nadal będzie podążał tą ścieżką.
Scenarzysta: Ryan Parrott
Ilustrator: Abel, Simone Ragazzoni (rozdział piąty), Francesco Martarino (interludia)
Koloryści: Chris O’Halloran (rozdziały od pierwszego do czwartego i interludia), Natalia Marques (rozdziały piąty i szósty)
Tłumacz: Anna Sznajder
Wydawnictwo: Non Stop Comics
Seria: Rogue Sun
Format: 170×260 mm
Liczba stron: 168
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolor
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo