Western Recenzja

Western to słowo-pociąg, który w szybkim tempie i w oparach dymu z komina zabiera mnie na tzw. Dziki Zachód, czyli terytoria Stanów Zjednoczonych znajdujące się z dala od wybrzeża, w którym zaczynała się kolonizacja Ameryki. Pokonuje też ścieżki czasu, kierując się na przełom XIX i XX wieku, w okres, w którym na porządku dziennym były walki z Indianami, na skórze wielu mieszkańców odcisnęła piętno wojna secesyjna, przestępczość zataczała szerokie kręgi i miała znamienny wpływ na hodowlę bydła, a wielu poszukiwaczy przygód zachorowało na nową chorobę i nie był to koronawirus, choć choroba ta też wiązała się z gorączką. Pociąg stanął, czas wysiadać, już za chwilę na twarzy poczujesz ciepły wiatr historii, kłujący poliki ziarnkami piasku.

Western Rosiński/Van Hamme

Kowboje, strzelcy wyborowi, poszukiwacze przygód i złota, traperzy, dzielni szeryfowie i piękne dziedziczki wkroczyli do literatury w drugiej połowie XIX wieku, przeważnie będąc podstawą do łatwej rozrywki, rzadko wykraczając poza ramy miałkiej literatury. Kurz z prerii osiadł też na innych mediach, pierwszy amerykański film osadzony w tematyce westernowej datuje się na 1903 rok, w którym to możemy wziąć udział w Napadzie na ekspres. Wiatr zza Missisipi dotarł też do komiksów, przynosząc pierwsze obrazkowe historyjki pod koniec lat 30., a główne żniwo wydając pod koniec lat 40., gdy na popularności tracili superbohaterowie o zabarwieniu patriotycznym, na czele z Kapitanem Ameryką.

Western

Dzieła rozgrywające się na Dzikim Zachodzie nie są domeną czysto amerykańską. Wymienić trzeba spaghetti westerny tworzone m.in. przez Sergia Leone, na czele z trylogią dolarową (Za garść dolarów, Za kilka dolarów więcej, Dobry, Zły i brzydki), z kultową rolą Clinta Eastwood’a i epicką muzyką Ennio Morricone. Także w komiksach europejskich zostało powiedziane to i owo. Na główną ulicę opustoszałego miasteczka wychodzi dwóch legendarnych twórców znających się od lat. Grzegorz Rosiński, polski rysownik, grafik i malarz, urodzony 3 sierpnia 1941 roku w Stalowej Woli, spogląda w stronę zachodzącego Słońca, na którego tarczy widać sylwetkę Jeana Van Hamme’a, belgijskiego pisarza oraz scenarzysty. – Co Ty na to, aby powtórzyć sukces Szninkla – mówi ten pierwszy – i oderwać się na chwilę od fiordów Norwegii? – Sięgaj po broń! – syknął tylko przez zęby ten drugi.

Z lekkim podekscytowaniem przyjąłem zapowiedź reedycji komiksu Western zespołu twórczego Rosiński/Van Hamme, przez lata odpowiadającego za Thorgala. Seria przygodowa, z której znałem tych dwóch, opisująca pochodzącego z gwiazd wikinga, naznaczyła moje dziecięce lata srebrną nicią wspomnień. Szninkiel, pierwszy komiksowy skok w bok artystów, też zrobił w mojej psychice to i owo, kto czytał, ten wie. Innych ich dzieł nie czytałem. Gdy wiedziałem, że Western już do mnie idzie przez pełną pułapek i strasznych niebezpieczeństw drogę wysyłkową, w koniuszkach palców zacząłem odczuwać mrowienie. Przed lekturą obawiałem się tylko jednego. Kwaśnego smaku zawodu. W końcu historie tworzone przez tych dwóch panów czytałem będąc małym chłopcem. Co prawda nadal nie jestem duży, ale przecież nadal jest dla mnie najważniejsze to, co się czuje.

Western

W końcu zegar wybił dwunaste uderzenie i nastało samo południe. Szybko zerwałem folię z komiksu, nozdrza podrażnił zapach farby drukarskiej, oczy wlepiłem między strony opowieści. W pierwszym momencie uderzyły mnie dwie rzeczy. Grzegorz Rosiński zaprezentował piękne grafiki, skręcając w stronę malarstwa, aby w późniejszej twórczości zrezygnować całkowicie ze szkicowania i komiksowej kreski. Nieco rozczarowała mnie paleta barw, kadry delikatnie otulają oko sepią przywodzącą na myśl stare fotografie, mogące pochodzić z okresu kolonizacji Dzikiego Zachodu. Osobiście nie miałbym nic przeciwko, aby komiks był w regularnych kolorach, ale cóż. Przecież podobne uczucia miałem, gdy pierwszy raz otworzyłem czarno-białego Szninkla, pokolorowana kilka lat później wersja jakoś mi nie pasowała. Dodam tylko, że żółto-brązowy spokój Westernu zaburzany jest czasem przez rubinowe plamy krwi rozbryzgujące przy huku wystrzałów. W końcu Dziki Zachód.

Drugi z panów też daje ostro do pieca, czuć, że Van Hamme od lat chciał stworzyć Western. Opowieść, mimo że ma wszystkie znamiona historii z Dzikiego Zachodu, czaruje niebanalnością. Owszem, scenarzysta używa klasycznych środków. Jest ranczo, piękna dziedziczka, skorumpowany szeryf oraz nasz bohater, włóczący się po bezdrożach jednoręki, opuszczony przez wszystkich biedak, który broni potrafi używać jak rzadko kto. Chłopak od pierwszego kadru zaczyna opowiadać swoją opowieść, historię w bardzo interesujący sposób poprowadzoną po ścieżkach bezdroży, gdzie nie można nikomu ufać, gdzie trzeba strzec się Indian, bo ci z zemsty kierowanej do białego człowieka mogą wymordować całą Bogu ducha winną rodzinę, a jedno spojrzenie w oczy pięknej dziewczyny może zmienić całe życie.

Western

Western łykałem dużymi haustami, niczym osoba, która przez czterdzieści dni przebywała na pustyni, a dotarła wreszcie do upragnionej studni. Nawet gdy musiałem na chwilę odstawić lekturę, czułem jego przyciąganie, postać z twardej okładki wodziła za mną wzrokiem. Szybko wracałem do lektury, robiąc kolejne duże łyki. Nie zważałem na nic, a przecież pijąc tak szybko, zwłaszcza będąc odwodnionym, można sobie zaszkodzić. Po zamknięciu komiksu, gdy kurz wydarzeń już opadł, nad ciałami poległych przeleciała tłusta czarna mucha, brzęcząc, że scenarzysta lekko przegiął ze zwrotami akcji, czyniąc trochę z opowieści wenezuelską telenowelę, tudzież Modę na Sukces. Zaginiony Leonsjo wraca do domu po 30 latach, w cudowny sposób przywrócony do życia, ale w międzyczasie zmienił kolor skóry i oczu i zmalał o 20 cm. No tak, nadal nie zmienia to faktu, że Western to znakomity komiks i tym, którzy go do tej pory nie czytali, polecam go całym sercem. Zapytacie tylko, a co z muchą? Cóż, trzeba wziąć gazetę i przetłumaczyć jej to i owo.

Sylwester

Dziękuję Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

O Thorgalu poczytacie m.in. TU.

Share This: