90s forever 2.0
Sponsorem dzisiejszego tekstu jest liczba dwa. Jak mam ochotę na niezdrowe żarcie, wpadam do McDonalda i biorę podwójnego, pikantnego McRoyala (albo ćwierćfunciaka, jak to mawiają fanatycy Tarantino gardzący systemem metrycznym). Moim ulubionym drinkiem jest Mojito z podwójną porcją rumu. TM-Semic (w większości przypadków) wydawał komiksy zawierające parę oryginalnych zeszytów. Mam dwa razy tyle lat, niż w momencie, w którym czytałem swoje pierwsze Spider-Many, a do naszych rąk trafia drugi zeszyt komiksu Jana Kabacińskiego, podbity do rangi 90s FOREVER 2.0 (i ze zgubionym w międzyczasie dopiskiem „zin”).
Na przypale albo wcale
Tak to było w latach 90. Działo się. Wszystko podkręcone było do absurdalnych poziomów. Szara Polska znana z brunatnych sweterków i wszędobylskich połaci betonu została zalana kolorem. Co prawda ja zamiast śliskiego, lekkiego i wygodnego dresiku wolałem ciężkie skóry, a w domu słuchałem najczarniejszej odmiany metalu, to jednak uważam ten czas za najbardziej kolorowy w moim życiu. I to nie tylko w moim, Jan Kabaciński też to tak pamięta. Dlatego to już drugi raz wraca do tytułu 90s forever. I dobrze. Pierwsza część sprawiła, że uśmiechnąłem się kilka razy, a teraz dostajemy numer o podwójnej pojemności. No więc właśnie, co tym razem w środku?
Autor przez rok się nie opierniczał, poszedł na siłownię i w pocie czoła ćwiczył. Dobra, przyznaję. Jan Kabaciński Rembrandtem komiksu, na miarę Alexa Rossa, albo Billa Sienkiewicza nie jest. Nie możemy go nazwać nawet polskim Jimem Lee, czy Toddem McFarlanem. Jak się poczyta inspiracje autora, można znaleźć Roba Leifelda, co w 90s FOREVER 2.0 już widać. Co prawda lubię sobie popatrzeć na piękne ilustracje, a tu, cóż, ich nie ma. Są za to opatulone czernią wielkie muskuły, olbrzymie spluwy, ninja dzierżący katany czy sai, no i kocioł wynikający z nagromadzenia powyższych środków na jednej przestrzeni. Latające flaki, przestrzeliwane głowy, przepoławiane ciała. Taka rozrywka różnych lotów, w zależności od tego, na jakiej wysokości leci właśnie odcięta głowa.
90s FOREVER 2.0 – co w środku?
W 90s FOREVER 2.0 otrzymujemy dwie, około 20-stronicowe historie, choć w obu fabuła pełni raczej rolę drugoplanową do wytoczenia środków wymienionych w poprzednim akapicie. Należy przyznać, że obie mają swój charakter mocno zabarwiany latami 90. Lowblow opowiada o drodze do zemsty najemnika należącego drzewiej do drużyny Wildbloods. Budzi się ze śpiączki po 30 latach, a w jego głowie świeci tylko jedna myśl. Wendeta! Hitman Hard przybliża nam sylwetkę byłego wrestlera, którego hobby to obalanie w pojedynkę dyktatur, przeplatane tropieniem i zabijaniem drani. Co się stanie, gdy ktoś porwie jego ukochaną Vanessę? Wsiadamy z bohaterem na motocykl i jazda! Po chwili wpadamy na Muscle-Morpha, którego twarz przypomina skrzyżowanie Venoma z Deadpoolem. Następuje przyjemne klepanie po pyskach, drugiego dna nie ma. Choć, gdyby bardziej się zastanowić, czasem czuję się, jakbym został wybudzony z kilkudziesięcioletniej śpiączki. Całkiem niedawno, chwilkę temu byłem dzieckiem i zaczytywałem się w komiksach wydawanych przez TM-Semic. Dziś mam prawie cztery dychy na karku. Kiedy to zleciało? Nie wiem.
Miłym akcentem jest próba wskrzeszenia stron klubowych. W czasach gdy historie ze Spider-Manem były coraz niższych lotów, to te przeważnie żółte strony stanowiły największą rozrywkę. Można było poczytać sobie, co akurat Arek miał do powiedzenia, a po chiwli zerknąć dolistów innych fanów komiksów. W 90s FOREVER 2.0 jeden z czytelników (czy aby na pewno? 😉) zeszłorocznego numeru wystrzela w powietrze pytanie, o tym, jak to jest? Można czytać nowe przezabawne przygody „dedpula” albo nowoczesne opowieści o maratonach, a to na kartkach przedmiotowego komiksu kryje się najlepsza rozrywka. Mniemam, że autor po auto-zachwycie musiał szeroko się uśmiechnąć. Niemniej nie mam tego mu za złe.
Całość uzupełnia tekst o figurkach, który przeczytałem jedynie z recenzenckiego przymusu. Zakładam, że wywód będzie ciekawy dla kogoś, kto interesuje się miniaturkami. Za to całkiem miłym smaczkiem wydawniczym są warianty okładkowe. Zamiast wybrać standardowy obrazek, chwycić można wersję Backstreet Boys, albo rozkładaną okładkę przygotowaną przez króla polskiego szlamu komiksowego, Łukasza Kowalczuka. No, chyba że żadna z nich Wam się nie podoba, wtedy możecie wybrać czystokładkę, z którą już sami wiecie co zrobić. Dzięki za przeczytanie tego tekstu do końca. Cóż, teraz gińcie!
Sylwester
Dziękuję Janowi Kabacińśkiemu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Przegapiliście pierwszy numer? Zajrzyjcie TU.