Przeklęta (melancholia) – RECENZJA
Są nazwiska, które sprawiają, że moje źrenice się rozszerzają, oddech spłyca, a tętno przyśpiesza. Jednym z nich jest bez wątpienia Frank Miller. Wystarczy, że je gdzieś wypatrzę, od razu wskakuję w wehikuł czasu i przenoszę się do dzieciństwa. Właśnie otwieram Mega Marvela z czerwonym diabłem na okładce. Zaraz przeczytam jeden z lepszych komiksów moich pacholęcych lat. Zawrót głowy i jestem z powrotem w teraźniejszości, kupuję nowy produkt otagowany sławnym twórcą. Po kilku stronach zazwyczaj myślę: „przeklęta melancholia”. Tak, proszę Państwa. Znowu się nabrałem i myślę, że nigdy się nie nauczę (choć niby obiecywał TU co innego).
Narzekanie na współczesne prace jednego z moich ulubionych twórców komiksów zaliczone. Pora przejść dalej. Podnoszę zmęczony bazgrołami wzrok, po chwili mgiełka z oczu opada i widzę czerwony gruby tom książki Przeklęta. Tak, pierwsze co widzę na okładce, jak wspomniałem wyżej, to Frank Miller. Drugie – serial oryginalny i logo Netflix. Trzecie – ciemna figura dzierżąca srebrny miecz. Całkiem niezłe przywitanie, przede mną wiele chwil z przyjemną lekturą, przeplataną ilustracjami rysownika komiksowego, którego cenię. Mimo że on sam wielokrotnie starał się to zmienić.
Z pewnością interesuje was, kim jest tytułowa Przeklęta? Otóż wygląda jak Elektra!!! Nie, nie, nie. Wróć! Pozwólcie, że zacznę jeszcze raz. Thomas Wheeler przygotował dla nas interpretację jednej z najbardziej znanych w Europie legend, dotyczącej Króla Artura, rycerzy okrągłego stołu i pewnego, wyjątkowego miecza. Akcja została przedstawiona z punktu widzenia Pani Jeziora, czyli Nimue. Przyznam, że wystarczyło kilkanaście stron, aby autor wprawił mnie w nieudawane osłupienie. Nie na żarty rozważałem, czy na pewno chodzi o tego samego Merlina, Lancelota czy Morganę, których znałem do tej pory. Całkiem możliwe, że wersja, którą znam, to po stokroć ugrzeczniona bajka napakowana wzniosłymi cechami, rycerskością, ideałami i cnotami. Chociaż istnieje też szansa, że Thomas Wheeler wziął znanych bohaterów i okleił ich imionami postacie ze swojej powieści ot, tak, aby czytelnika otulić kocem rzeczy, które zna.
Przeklęta
Nie mogę się odgonić od myśli, że Przeklęta podąża ścieżką wytyczoną przez Wiedźmina. Świadczy o tym fakt, że niemal równolegle do pisanej książki produkowany był 10-odcinkowy serial na platformie, na której Geralt zagrzał już miejsce. W środku znaleźć można więcej analogii, mamy do czynienia z pełnokrwistą lekturą w stylu fantasy. To wpadamy na magiczne istoty, to na maga (pozbawionego mocy, ale zawsze). Rycerze, których spotykamy, rzadko kiedy przejmują się czymś więcej niż własnym tyłkiem, a brzeszczoty pierońsko ostrych mieczy przez nich dzierżonych często spływają krwią. Tak, kolor okładki to nie przypadek. Na 400 stronach książki przelane jest tyle posoki, że spokojnie zaopatrzyć by można niejedną stację krwiodawstwa.
Jakie tu referencje jeszcze widzę? Otóż punkt wyjścia. Jest bardzo podobny do tego, który znaleźć można w Shreku. Tak, to nie pomyłka. Czerwoni Paladyni bezlitośnie mordują, torturują, podpalają i przybijają do krzyży magiczne plemiona. Wszystkie leśne istoty są zagrożone, chronią się w obozie i potrzebują wybawiciela. Tu pojawia się Nimue i pewna mityczna broń. Zdradzę, że nie jest nią Excalibur, którego można by się spodziewać, a Czarci Ząb, zwany Mieczem Władzy. Pożądają go wszystkie strony konfliktu, a jest ich naprawdę wiele, z Ludźmi Północy, Kościołem, Trędowatymi i królem Utherem na czele. W sumie jedyną osobą, która go nie chce, jest Artur, który jest tu, ot, takim urwipołciem grającym drugie skrzypce. Przyjdzie na niego czas. Aha, jest jeszcze przepiękne nawiązanie do Bitwy o Helmowy Jar, albo raczej wykazanie jej taktycznego bezsensu.
Książkę czyta się dosyć gładko, choć nie powiem, lektura trochę mi zajęła. Postacie są bardzo wyraźnie nakreślone, akcja wartka i wciągająca. Momentami pogubić się można w mnogich wątkach, szybko się jednak zaplatają i zmierzają do wybuchowego finału. Czasem miałem wrażenie, że zwroty akcji wstawione są tylko z takiego powodu, że autor nie miał akurat lepszego pomysłu na poprowadzenie fabuły. Jednak Przeklęta broni się jako całość. Aha, jeżeli ktoś, tak jak ja, chciałby sięgnąć po książkę tylko ze względu na ilustracje Franka Millera, to niech się wcześniej zastanowi. Co prawda jest ich całkiem sporo, bo 8 kolorowych i 32 czarno-białe, z bólem jednak muszę przyznać, że książka bez nich nic by nie straciła. No, chyba że jesteś psychofanem twórcy Elektry, lubisz tą kanciastą, lekko karykaturalną kreskę, to śmiało.
To tyle. Czy będzie druga część? Istnieje duża szansa, że tak. Autor zostawił sobie furtkę szeroką niczym wierzeje stodoły. Poza tym akcja dzieje się przed głównymi wydarzeniami legend arturiańskich. Wszystko w rękach fanów. Jestem przekonany, że jeśli tylko netflixowy serial odniesie sukces, napędzi kontynuację Przeklętej. Wiele wskazuje na to, że tak będzie w istocie. Czy poznamy dalsze losy Nimue, albo może autor wyprowadzi inny punkt widzenia, o tym przekonamy się wkrótce.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu Znak za udostępnienie egzemplarza do recenzji.