90s FOREVER Halloween Special – gdyby nie Amerykanie, nie mielibyśmy pewnie pojęcia, że z okazji dnia świecących dyń i przebieranek można wydać specjalny epizod. Samo święto się u nas jeszcze za mocno nie przyjęło, a co dopiero spowinowacone z nim zwyczaje komiksowe. Sprytnie, panie Kabaciński, bardzo sprytnie (i to już drugi raz taka zagrywka od autora – zeszłoroczna tutaj). Lata dziewięćdziesiąte to wybuchowa mieszanka, ale główne składniki są made in USA, przynajmniej te komiksowe, więc mamy dobry pretekst do kolejnej publikacji w służbie jedynej słusznej (dla niektórych) dekady. Po amerykańsku, na całego.
90s FOREVER Halloween Special to trzeci element muscleverse, równoległej czasoprzestrzeni, w której czas zapętlił się w obrębie jednego dziesięciolecia, a przestrzeń wypełnia głównie tkanka mięśniowa. Wiadomo, bez tęsknoty za napakowanymi kieszonkowcami (nie chodzi mi o złodziei) się nie obędzie. Żeby pośmiać się przy tych zinach, trzeba czuć klimat, a najlepiej pamiętać komiksy z tamtych lat. Brak stóp nie może dziwić – musi cieszyć. Poprzednie dwie części były czarno-białe, tym razem dostajemy full kolor, niczym na Gameboyu. Wiadomo, ekstremalnie brutalną śmierć lepiej oglądać w jej wszystkich odcieniach. Poza krótką historyjką, w której poznajemy nowego twardziela z wyszukanym słownictwem, jest parę grafik, cieszących oko i ogarniętą nostalgią duszę.
90s FOREVER Halloween Special nie zawiedzie moim zdaniem fanów muscleverse, a tych, zdaje się, jest sporo. Jan Kabaciński nie jest jedynym w naszym kraju zafascynowanym najntisową stylistyką. Ona tu jest na pierwszym miejscu, nie ma co szukać artystycznych popisów. Ruchoma i małomówna kupa mięśni pracuje jako dostawca pizzy. Dodajmy do tego magię voodoo i wychodzi nam zarówno zgrabna, jak i krwawa historia – w sam raz na okolicznościowe wydanie. 90s FOREVER Halloween Special to coś, jakby kreskówkowe Żółwie Ninja przestały być grzeczne na maksa i zaczęły hurtowo palić crack, a zgliszcza Nowego Jorku, pozostawionego na destrukcyjną pastwę Klanu Stopy, zaludniły postacie ze snów Roba Liefielda. Drobne żarciki słowne, oddające, wręcz ożywiające ducha lat dziewięćdziesiątych, wywołały mój uśmiech. Sam finał też. Nic więcej nie napiszę, bo szkoda spoilerować tak króciutką opowiastkę. Kto tęskni za automatami z Mortal Kombat i kolekcjonowaniem karteczek do segregatorów niech czyta. Nikt inny tego nie zrozumie.