Miasto innych – każda stwora, znajdzie swego amatora
Miasto innych to gratka dla wielbicieli komiksowych horrorów. Czego tu nie ma? Hordy zombiaków. Zimni krwiopijcy. Wilkołak. Szalony naukowiec eksperymentujący z przeszczepami. No i główny bohater. Bezwzględny zabójca, który chciałby w końcu coś poczuć. Etykietka potwora pasuje do każdego z nich.
Co w artykule?
Miasto (dla) innych
Z tym że ja wielbicielem horrorów nie jestem, chociaż jako nastolatek pochłonąłem ogromną dawkę książek Stephena Kinga i Deana Koontza, obejrzałem mnóstwo filmów w tym takie tasiemcowe szlagiery jak Koszmar z ulicy Wiązów, Hellraiser, czy Laleczka Chucky. Fascynacja ewentualnie mi przeszła, bo ile można tkwić na poziomie ekstremy?
I niestety w kwestii fabularnej Miasto innych nie ma do zaoferowania za wiele (przynajmniej dla mnie), choć zaczyna się wybornie. Inicjalna, leniwa scena na lotnisku odpowiednio usypia czujność czytelnika zwyczajnością, tylko po to, by nad opuszczoną gardą wyprowadzić mocny cios. Szybko okazuje się, że łono kobiety, która wysiadła przed chwilą z samolotu, nosi w sobie coś okropnego, co chce się wydostać i co bardziej wrażliwych przyprawi o zawrót głowy.
…bo horda zombie to za mało
Im głębiej w las, tym więcej drzew, a Miasto innych to kraina niezwykle zaludniona. Zaraz po tym, jak przedstawia się główny bohater, Staś Buldowski (stawiam, że Polak) wjeżdżają zombiaki (za którymi osobiście jakoś nigdy nie przepadałem) i wampiry (tu już deko lepiej, bo byłem fanem zarówno Miasteczka Salem, jak i Wywiadu z wampirem). Miało być mocno i jest, ale dla mnie zwyczajnie jest tego wszystkiego za dużo.
Bernie Wrightson w ciut innym wydaniu
To, czym mnie przyciągnęło Miasto innych? Magnesem jest tu przede wszystkim rysownik, mistrz tuszu, twórca Potwora z bagien i żyjący z monstrami za pan brat, Bernie Wrightson. No i wtedy ten cały tłum i liczne mordy mają sens, bo stają się pretekstem do popisania się umiejętnościami graficznymi.
Bernie Wrightson zachwycił polskiego czytelnika już kilka razy, a doskonale przygotowane przez KBOOM albumy świetnie oddają kunszt tego artysty (że przypomnę tylko Potworną Kolekcję – klik). Tym razem jest troszkę inaczej, choć Miasto innych pasuje gabarytowo (duży format) do innych albumów. To, co wyróżnia ten album od poprzednich i co się rzuca w oczy od razu, to styl ilustracji, które tym razem zostały wykonane w ołówku i uzupełnione bezpośrednio kolorem. Brzmi trochę jak fanaberia artysty, no bo skoro Wrightson wyczyniał cudeńka tuszem, to czemu z tego rezygnować?
Jak twierdzi Steve Niles taka była wizja Wrightsona i trzeba przyznać, że są grafiki, zwłaszcza te zajmujące pełną stronę lub dwie, które robią ogromne wrażenie. Tylko fakt, że trzeba przyjąć zarówno dobrodziejstwa, jak i wady tego stylu. Po długim wpatrywaniu się w grafiki, bo do tego jestem tu głównie zaproszony, można dostrzec lekkie niedoskonałości, pozostawione kreseczki, które zniknęłyby bez wątpienia na etapie nakładania tuszu.
Z całym szacunkiem do dobrej, spajającej całość pracy kolorystycznej, którą wykonał José Villarrubia, nadal bardzo chętnie zobaczyłbym Miasto innych w czerni i bieli, najlepiej na papierze offsetowym. Może i by wyszły jeszcze jakieś drobne niedociągnięcia, ale pozwoliłoby to podziwiać prace mistrza w pełnej okazałości i wzmocniłoby przekaz obcowania z horrorem klasy B przypominającym stary film.
Traktuję Miasto innych jako picture book, czy artbook. Ważny, bo prezentujący prace jednego z mistrzów komiksu. Fabuła nie jest tu może całkowicie sekundarna, bo jednak Wrightson to luminarz grozy. Przeczytałem raz, ale od tej pory będę już tylko oglądał. Właściwie to pod każdym względem bardziej podobała mi się Potworna kolekcja, ale gdy się chce więcej, to wtedy można sięgnąć po Miasto innych.
Scenarzysta: Steve Niles
Ilustrator: Bernie Wrightson
Kolory: José Villarrubia
Tłumacz: Piotr Czarnota
Wydawnictwo: KBOOM
Format: 200×305 mm
Liczba stron:128
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Druk: kolor