Mord na dzielni
Mord na dzielni to opowieść obyczajowo-kryminalna w nurcie urban legends. Max pracuje dla wielkiej korporacji deweloperskiej, ale ogrome inwestycje ją przerażają. Z wielkim niepokojem obserwuje, w jaki sposób zmienia się dzielnica, w której mieszka. Trwa walka o każdy metr. Szklane wieżowce w fantazyjne kształty wypierają powojenne, dawniej urocze, dzisiaj straszące kamienice. Handlowcy z targów zmuszani są do migracji na inne miejsca, bo zwyczajnie nie stać ich na wykup miejsca w pachnących galeriach. Na swoich posterunkach trwają tylko najwytrwalsi starzy mieszkańcy, których z miejscem zamieszkania łączy głęboka więź zakorzeniona w sentymentach.
Horror wśród dedlajnów, fakapów i asapów
Mord na dzielni dzieje się w stolicy, czuć powiew hipsterstwa wymieszanego z korporacyjnym bełkotem i wyciskaniem pracowników jak cytryny. No ale jak się udało, że pracodawca wypłacił nadgodziny, to chyba nie jest taki zły prawda? Wymarzony urlop odsuwany jest z terminu na termin, bo gonią dedlajny i ciągle pojawiają się fakapy, wywoływane najczęściej przez asapy. Gonienie w kółko dobrze zostało pokazane na okładce, wykorzystując dość znany paradoks, czy też złudzenie zamkniętej klatki schodowej wiodącej donikąd. Czy widmo sukcesu i chęć brania w dużych projektach to gonitwa chomiczka w jego kółku? Czy trzeba stanąć na skraju fizycznego i psychicznego wyczerpania oraz zmagać się z zawodowym wypaleniem, aby to dostrzec? Chyba tak.
Ciemne strony z białą warstwą kresek (takie robienie komiksu na odwrót) podkreślają kryminalną część komiksu. Starsza pani, która pozostała już sama w starej kamienicy wcale nie ma zamiaru się wyprowadzać. Jej miejsce zamieszkania ulega ciągle dziwnym awariom, zalaniom, ktoś kradnie zabytkową poręcz na klatce schodowej, uszkodzony zostaje dach, a nawet dochodzi do podpalenia. Korytarz zdobi śliczny napis „wyp*3rdalaj”. Komuś mocno zależy na tym, aby wszyscy stąd się wyprowadzili.
Oczywiste jest, że jakaś ogromna korporacja postawi tu zaraz ogromny blok, albo inną szklaną klatkę i zacznie trzepać hajs. Połączenia tych faktów jednak nie widać i zwyczajnie nie da się go odkryć. Kto więc dopuszcza się tych wszystkich wandalizmów? Tu się robi ciekawie, autorka zostawia trop na samym początku, ale ja domyśliłem się dopiero chwilę przed finałem.
Gentryfikacja, czyli mord na dzielni
To, co dzieje się w miejskiej (i podmiejskiej w sumie też) architekturze spokojnie można nazwać patodeweloperką. Ot, zarobić jak najwięcej kasy. Nastawiać budynków ile się da, nawet jak to oznacza dla mieszkańców, że wyglądając przez okno, możesz zobaczyć, w jakim kształcie sąsiad je płatki na śniadanie. Zero klimatu, czy dbania o mieszkańców, na co komu tereny zielone, trasy pożarowe, czy zadbanie o prawidłową cyrkulację powietrza, skoro można gdzieś wetknąć jeszcze jakiś blok.
Za to płoty i szlabany jak najbardziej, iluzja bezpieczeństwa musi być. Tytuł tego komiksu, mimo mocnych nadużyć nie oznacza, że ktoś zostaje zamordowany, dotyczy raczej gentryfikacji, czyli zmiany charakteru dzielnicy z otwartej dla wszystkich, na osiedle bananowe, czyli dla ludzi o raczej wysokim statusie materialnym. Szkoda i mieszkańców, i klimatycznych budyneczków popadłych w ruinę, z jakiej zostały kiedyś podniesione. Chcieliśmy kapitalizmu, to go mamy. Pieniądz robi pieniądz.
Beata Pytko rozpoczyna w punkcie, który dla wypalonych korpoludków wcale nie wydaje się straszny. Max odeszła z roboty i siedzi u kogoś w piwnicy paląc fajki. Egzystencja postawiona na zupełnym zaprzeczeniu dotychczasowego pościgu za terminami, spełnieniem zawodowym i (oczywiście) kasą. Mnie też nie raz nachodzi, aby rzucić w cholerę robotę i też nie jestem sam. Nierzadko słyszę, że ktoś ma dość, czy to na korytarzu, czy przy kawce (palenie rzuciłem), ale właściwie mało kto to jednak odchodzi. Odbieram więc Max jako tą, która wygrała, nie przegrała. Szybko jednak wchodzą retrospekcje, które pokazują, skąd u bohaterki wzięła się cicha i chłodna rezygnacja.
Szczery przekaz
Mord na dzielni to urban-fiction zbudowane na plotkach, czy wieściach w stylu „ktoś zna kogoś, który zna kogoś i ten powiedział, że…”, ale właściwie czytam ten komiks jak autobiografię. Czuć, że Beata Pytko zna się na architekturze miejskiej i na uciekaniu z tegoż światka w sumie też. Zapewne tak jak Jack London nie musiał wyobrażać sobie wielu kwestii dotyczących marynistyki, tak i autorka omawianego komiksu poznała (przynajmniej) część mechanizmów od środka. Tworzy się z tego szczery przekaz, zwieńczony dość smutnym wnioskiem, że prawdziwe bandziory nigdy nie zostaną ujęte.
Scenarzysta: Beata Pytko
Ilustrator: Beata Pytko
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Format: 165×235 mm
Liczba stron: 160
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo.