Pan Żarówka
Pan Żarówka to obraz typowej polskiej rodziny z przełomu lat 80. i 90 (przynajmniej ja tak to czuję). Wojtek Wawszczyk dotyka absurdów, ale żeby nie były one niestrawne i nie odrzucały, ubiera je w surrealistyczną skórkę. Matka pracująca w hucie na nocne zmiany, zaharowująca się tak bardzo, że któregoś dnia łamie się w pół. Ojciec, z którym prawie nie ma kontaktu, praSujący cały dzień, ulegający wypadkowi, przez co wygląda jak naleśnik. Dzieciak zabrany do pracy, bo nie było z nim co zrobić, połyka ciekły metal, przez co jest pusty w środku, ale po podłączeniu do prądu świeci. Ktoś nie opatrznie może powiedzieć, że są to bzdury. Mi wystarczyło podnieść nieco wzrok, by zobaczyć własne dzieciństwo.
Co w artykule?
Nie ma jak rodzinka
Nie ulega wątpliwości, że Pan Żarówka inspirowany jest dzieciństwem autora, ale nie jest to tylko zakamuflowana autobiografia, ale też (czy może przede wszystkim) sposób rozliczenia się z obciążeniami. Znalezieniem drogi do innego, normalnego życia. Nauczeniem cieszenia się, z tego, co się ma, poznaniem własnej wartości i czerpania radości z życia. I być może brzmi to, jak kiepska mowa motywacyjna, a dzisiejszy świat jest nimi przesiąknięty, ale kiedyś było jednak inaczej. Twardo, bez wsparcia, trzeba było radzić sobie samemu. Dobrze oddaje to warstwa graficzna. Czarno biała, surowa, skupiająca się na punktach charakterystycznych, pomijająca detale i realizm, ale świetnie oddająca emocje.
Na szczęście zawsze i wszędzie można liczyć na babcię, a jej rada to: „jeśli się czegoś boisz, przytul się do ściany”. Chłopak dochodzi w tym do takiej perfekcji, że potrafi stać się niewidzialny. Na drugim planie można dostrzec budowę własnego muru. Najpierw niedostrzegalnie, w tle przelatuje jakaś cegiełka. Później tworzą się z nich sekwencje, aby przed finałem przybrać formę ściany. Co ciekawe sam album ze względu na gabaryty, mały format i dużą ilość stron przypomina czarną cegłę. Nie wiem, czy to zamierzony zabieg, ale symbolicznie jest to przebiciem czwartej ściany.
Pan Żarówka, ojciec naleśnik i złamana matka
Poszczególne sceny i scenografie miażdżą. Wizyta w szpitalu uderza symboliką. Jeden z pacjentów chodzi po suficie, z głową w dół, bo najwyraźniej jego życie odwróciło się do góry nogami. Inny wygląda jak wycieraczka, a nawet zachęca innych do wycierania w niego butów, jakby jego przedmiotowość była zupełnie normalna. Obok cierpi kobieta rozdarta na pół, a z tyłu ktoś narzeka, że dzisiaj już nikt nie umiera dla miłości. W innym miejscu dołująco wypada pokazanie wyższej uczelni, której wykładowcy zapewniają, że przez ten czas rozwijać będą w uczniach niepotrzebne talenty, a w końcu będą musieli radzić sobie sami. Wypisz wymaluj polski system nauczania hodujący absolwentów niepotrafiących odnaleźć się na rynku pracy i zabijający wszelką kreatywność.
Najbardziej przejmującą warstwą jest część dotycząca relacji. Syn i matka, która o wszystko dba, troszczy się, rzuca w wir obowiązków, sprząta mieszkanie, nawet, wtedy gdy zostało wypolerowane w szale wywołanym przez samotność. Ewentualnie dziecko opuszcza dom, aby szukać własnej drogi, bohater szybko spotyka innych ludzi. Jedni chcą go tylko zwyczajnie wykorzystać, inni nie kryją fascynacji jego nietypowym talentem, ale odwracają się zranieni ogromnym ciepłem. W końcu chłopak odnajduję perfekcyjną, przynajmniej na ten moment drugą połówkę. Dziewczynę, która została zamknięta w lodówce, aby nie plątała się pod nogami rodziców. Jej jest ciągle zimno, on emituje duże ilości ciepła. Para idealna.
Jej ciągle zimno, on emanuje ciepłem
Wątek romantyczny jest rozczulający, zwłaszcza po zapoznaniu się z listą dotychczasowych zranień, ale nie jest wolny od przemocowych zagrań. Bazia wyraźnie czerpie korzyści w związku z bohaterem i czasem lekko, czasem mocniej je wymusza. Widać jednak, że ta dwójka może sobie pomóc. Z jednej strony z samotnością, z drugiej z brakiem ciepła. Nadchodzi jednak dzień, kiedy można samemu poradzić z obciążeniami z dzieciństwa, a żadna pomoc nie jest potrzebna. W tym momencie traktat ogłoszony na samym początku przestaje być aktualny, a każdy może ruszyć w swoją stronę. Smutne deko, ale prawdziwe.
Pan Żarówka napakowany jest mocnymi hasłami. Od swojskiego i babcinego „ziemniaczki możesz zostawić, zjedz mięsko”, po dołujące „do wszystkiego możesz się przyzwyczaić”. Kilka razy autor trafia mnie między oczy gorzką życiową obserwacją. „… ludzie i tak zapamiętują cię za to, co robisz, a nie za to, kim jesteś”. Z tego albumu przebija ból wykorzystywania przez innych, używania innej osoby do swoich celów, od korzyści finansowych, po chęć porozmawiania. Jest też potrzeba dzielenia się z innymi swoim darem, ale potrzeba 600 stron komiksu, aby autorowi dojść do tego, że wystarczy być, nie trzeba spalać się i doprowadzać do autodestrukcji.
To drugie (a trzecie, jeśli liczyć edycję Fantagraphics) wydanie Pana Żarówki i to jest ekstra. Jeśli ktoś, tak jak ja przegapił ten komiks, to ma teraz okazję, aby to nadrobić i naprawdę warto to zrobić. Sama żarówka co prawda jest analogowa, nowe cyfrowe pokolenie może mieć problemy z przełożeniem na swoje życie, ale do poziomu uniwersalnego jak najbardziej da się dotrzeć. Dla mnie poziom wejścia jest dość nisko, choć moja mama nie pracowała w hucie, ale też urabiała się tak ciężko, że musiała czasem z wycieńczenia się położyć. Jest to opowieść osobista, ale taka, w której tworzy się nić porozumienia z bohaterem. W przypływie uczuć i entuzjazmu powiedziałem, że jeśli miałbym wybrać, jaki komiks przeczytam jako ostatni w życiu, chciałbym by był to Pan Żarówka. Mocno? Tak, ale i mocny jest to album. Aha, Wojtek Wawszczyk zdążył w międzyczasie napisać o rodzinie jeszcze jeden komiks. O Fungae przeczytacie tu – KLIK.
Scenarzysta: Wojtek Wawszczyk
Ilustrator: Wojtek Wawszczyk
Wydawnictwo: Kultura Gniewu
Format: 135×178 mm
Liczba stron: 624
Oprawa: miękka
Papier: offset
Druk: czarno biały