Wściekłe – Zagubione psy
Zagubione psy to tytuł, który z szybkością uderzenia pioruna przywodzi mi na myśl pierwszy film Quentina Tarantino. Oprócz podobieństwa w nazwie, znaleźć można jeszcze kilka analogii. Oba dzieła to debiuty, jeden sławnego komiksowego scenarzysty i rysownika Jeffa Lemire’a, drugi filmowego twórcy. W obu znajdziemy element przestępczy, ale to, co najważniejsze: i Zagubione, i Wściekłe psy to smakowite kąski i, mimo że obaj panowie w swoich dziedzinach dokonali wiele, to ich jaskółki nadal są wiele warte i dostarczają rozrywki na dobrym poziomie. Jak debiutować, to tak, aby narobić szumu.
Ach, Jeff Lemire. W obecnym momencie wyrasta na gwiazdę przemysłu komiksowego w Polsce. Które wydawnictwo jeszcze nie ma żadnego komiksu kanadyjskiego twórcy, to śpieszy, by to zmienić. Ci, którym nakłady dawno się pokończyły, (vide Essex) planują dodruki. Dziwi mnie, że nikt jeszcze nie wpadł na to, aby przetłumaczyć Trillium, mój ulubiony komiks Lemire’a, ale myślę, że to tylko kwestia czasu. Tymczasem KBOOM wzbogaca swoją ofertę o Zagubione psy, mały komiksik w formacie A5 spięty w ciemną oprawę, poprzecinaną tylko bielą i czerwienią. Zostaje w ten sposób zaspokojona ciekawość tych, którzy zastanawiali się, jak wyglądał debiut twórcy wielu dobrych pozycji, że wymienię tylko Podwodnego Spawacza (o którym więcej TU).
Byli tacy, którzy twierdzili, że mężczyznę ocenia się po tym, jak kończy, a nie zaczyna. Mimo to przecież debiut musi być na tyle esencjonalny, aby pozwolić twórcy na zaistnienie w świadomości odbiorców. Fabuła komiksu Zagubione Psy krąży wokół relacji rodzinnych. Gdzieś na prowincji żyje sobie szczęśliwa rodzinka, w ognisku której chłopisko imponującej postury obdarza ciepłem swoją żonę i córkę. Jeff Lemire bardzo świadomie dobiera środki ekspresji, podobnie jak na okładce, tak i w środku strony zalane są czernią, z którą kontrastuje biel, a miejscami tętni rubinowa czerwień.
Tusz nakładany jest na strony dość brutalnie. Maźnięcia są prędkie, niedokładne, nierówne. Szczerze przyznam, że po zapoznaniu się z przykładowymi planszami byłem wręcz zniesmaczony. Rysunki sprawiały wrażenie brzydkich. Dopiero czytając komiks, zaczyna wszystko się uporządkowywać i zgrywać. Przypomina mi to trochę próbę poznania osoby o twardym charakterze. Dopiero przy dłuższym obcowaniu z taką osobą, dojrzeć można jej wnętrze, czy zwyczajnie polubić. Po co taka brzydota w warstwie graficznej? Zagubione psy to turbo smutna opowieść o stracie i bezsilności w obliczu strasznych okropieństw. Szczęście rodzinne zostaje wystawione na brutalność losu, w pewnym momencie wygląda to tak, jakby z góry zostało określone, że wszystko ma pójść źle.
Zagubione psy – Jeff Lemire po raz pierwszy
Jeff Lemire wybrał sobie dość specyficzny sposób, aby zadebiutować, ale co by nie mówić o Zagubionych psach, jest to lektura, obok której nie można przejść obojętnie. Na początku mocno odpychała mnie warstwa graficzna, później fabuła wciągnęła mnie na tyle, że zacząłem mocno współczuć głównemu bohaterowi. Nawet trochę liczyłem na wendetę w tarantinowym stylu. Niestety autor komiksu podkreślił niesprawiedliwość losu kilkoma liniami i stawiając kropkę, docisnął długopis, kilkukrotnie przebijając kartkę. Gdyby Kanadyjczyk nie tworzył historii obrazkowych, tylko grał na skrzypcach, lub innym smęcącym instrumencie, to z pewnością wstąpiłby w szereg Katatonii, Anathemy, My Dying Bride, albo jakichś innych smutasów.
Ale, ale, żeby nie było. Na samym końcu jest coś na kształt happy endu, mimo że trudno powiedzieć, że po zamknięciu komiksu ktoś żyje długo i szczęśliwie. Do tej iskierki pozytywizmu niestety, ale trzeba się dogrzebać. Nie jest łatwo, bo żałoba wręcz leje się ze stron, razem z tuszem. Pod spodem jest ta krzta nadziei, która w tak beznadziejnych sytuacjach może dawać wyjaśnienie, jaki jest sens w tej całej sytuacji. Maleńkie okruchy wybaczenia, błahe gesty, takie jak rozmowa, czy zwyczajne przebywanie w czyimś towarzystwie. W okolicznościach, które wybrzmiewają w finale Zagubionych psów, znaczyć mogą bardzo wiele. Później nie ma już nic, tylko czarna kartka.
O ile można tak powiedzieć, podobał mi się ten komiks Jeffa Lemire’a. Nie jest to zbyt przyjemna lektura, nikt z ludzi o zdrowych zmysłach nie chciałby się znaleźć w takiej sytuacji, w jakiej znalazła się wspomniana rodzinka. Ogromnie się cieszę, że autor nie pozostał w głębokim dole, jaki sobie wykopał przy okazji Zagubionych psów i w późniejszych swoich komiksach operował nieco lżejszymi środkami wyrazu. To pierwszy raz, jak Jeff Lemire dotknął się opisywania relacji rodzinnych, a to wychodzi mu znakomicie.
Sylwester
Dziękuję wydawnictwu KBOOM za udostępnienie egzemplarza do recenzji.