Dzieci Belzagora – komiksowa kontynuacja W dół, do ziemi

„Dzieci Belzagora” to kontynuacja „W dół, do ziemi” (więcej tu – klik) – przynajmniej pod względem fabularnym. Mamy tu tych samych bohaterów, postarzonych o kilka lat, tak aby konsekwencje wydarzeń z oryginału mogły w nich dojrzeć i nabrzmieć. Fundament, na którym został wzniesiony scenariusz, jest jednak inny. Poprzednio mieliśmy do czynienia z komiksową adaptacją dzieła Silverberga. Teraz mamy nową historię osadzoną w znanym uniwersum — z jednej strony będącą ukłonem w stronę klasyki literatury, z drugiej wynikającą z chęci opowiedzenia czegoś własnego lub dopowiedzenia wątków, które aż się o to prosiły.

Dzieci Belzagora

Sztuka postawienia kropki

Postawienie kropki we właściwym miejscu to sztuka, która wymaga sporego wyczucia. To, że pewne rzeczy pozostają w domyśle, nie jest niczym złym — działa na czytelnika jak palący żar. Tak właśnie jest z Eddiem Gundersenem, bohaterem „W dół, do ziemi”, który przeszedł wewnętrzną przemianę i doczekał się szczęśliwego zakończenia: założenia rodziny — choć wcześniej wydawało się, że ustatkowanie raczej mu nie grozi. Inni nie mieli tyle szczęścia, więc otwarcie nowego rozdziału staje się dla nich okazją, by wyprostować to i owo.

Eddie w sumie też się cieszy — kocha Seenę i rozpieszcza swoje córeczki, ale przygoda wyraźnie go woła, niczym wiatr świszczący po stepach, nawołujący z daleka. Wszyscy zadowoleni, włącznie z czytelnikami — no, może poza Seeną, która wolałaby mieć męża na chacie i doskonale pamięta, co mężulek wyprawiał ostatnim razem, nie mogąc zagrzać miejsca w jednym namiocie.

Dzieci Belzagora

„Dzieci Belzagora” to nie proste odcinanie kuponów czy kalkowanie pomysłów. Bruno Lecigne i Sam Timel pchnęli fabułę w stronę rozważań o potomkach ras żyjących na Belzagorze. U Silverberga osią wydarzeń był święty rytuał odnowienia, a samo przedłużenie rasy było zepchnięte na boczny tor, bo zwyczajnie traciło na wartości. Tu na początku rodzą się dzieci w rodzinie Nildorów, ale jedno z nich jest jakieś brzydkie — co od razu przypomina mi pewien youtubowy mem, w którym facet pokazuje noworodka znajomej swoim ciotkom, a całość zostaje okraszona nieposkromionym komentarzem. Niemniej to właśnie to dziecko popycha fabułę do przodu, umożliwia nowe odkrycia i możliwe, że doprowadzi do apokalipsy.

Krytyka kolonializmu

„W dół, do ziemi” należy odczytywać jako krytykę kolonializmu, zwłaszcza pod kątem agresywnego przejęcia terenu i zasobów, włącznie z brutalnym potraktowaniem rdzennej ludności. Zresztą — tak samo jak w „Avatarze” — jeśli dobrze się przyjrzeć, podobieństw między powieścią Silverberga a widowiskiem Jamesa Camerona jest naprawdę sporo, włącznie z warstwą socjologiczną i wewnętrzną przemianą bohatera, a także ciągiem na zysk przez ogromne ziemskie korporacje oraz przeprowadzoną operacją wojskową.

Dzieci Belzagora

Z ogromnych węży pozyskiwany jest jad – substancja psychoaktywna, która umożliwia kontakt z jaźnią planety, a przy okazji ma właściwości lecznicze. To dzięki niemu udało się ostatnio uratować Samiego. Niestety, dziś jest on uzależniony od jadu, a jego stan zdrowia pogarsza się – i to bez spełnienia marzenia o sławie wielkich odkryć na dzikiej planecie. Przed nim jednak czeka odkrycie, jak rozmnażają się węże – a jest to proces niezwykle osobliwy, miejscami obrzydliwy, zwłaszcza jeśli chodzi o pasożytnicze larwy. FUJ!

Emocjonalny trójkąt

W fabułę wciąga i podgrzewa temperaturę wątek romantyczny. Znowu pojawia się trójkąt, ale tym razem tylko emocjonalny – związany głównie z tym, kim była, a kim jest teraz Dorothy. Ci, którzy wiedzą, jak uporządkować swoje myśli, zwracają się do niej per Kurtz! Jak to możliwe, że takie sprytne skubańce zawsze znajdują sposób na przetrwanie? Pikantne momenty tym razem wyrzucane są poza kadr.

„Dzieci Belzagora” pozostają graficznie spójne z „W dół, do ziemi” – otrzymujemy realistyczne, przyjemne w odbiorze plansze bazujące na obrysie, z tym że u Adriena Villesange’a linie są wyraźniejsze, przez co kadry zyskują na ciężarze. Laura Zuccheri była natomiast bardziej subtelna, przez co efekt wizualny nie jest aż tak uderzający. Nawet próba wyprowadzenia dwustronicowego splasha nie przekonuje mnie do końca.

Dzieci Belzagora

„Dzieci Belzagora” to całkiem przyjemne science fiction, ale pełnię sensu odkrywa się dopiero po przeczytaniu „W dół, do ziemi”. Po kontynuację warto sięgnąć tylko wtedy, gdy naprawdę czuje się chęć na więcej. W przeciwnym razie lepiej odpuścić.

Scenarzysta: Robert Silverberg, Bruno Lecigne, Sam Timel

Ilustrator: François Boucq, Adrien Villesange

Tłumacz: Maria Mosiewicz

Wydawca: Egmont

Format: 21.6×28.5cm

Liczba stron: 100

Oprawa: Twarda

Druk: kolor

Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo

Share This: