Maska. Tom 1 – (anty)bohater z dzieciństwa powraca!
Ach, Maska. Ten tytuł pachnie jak dzieciństwo, poprzetykane beztroskim patrzeniem się w telewizor, w nadziei, że za chwilę wyskoczy, któryś z moich ulubionych bohaterów. Pamiętam, jak z kolegami wybraliśmy się do kina, bo film z Jimem Carreyem wabił, a w sumie to zbyt wielkiego wyboru nie było. Znakomita komedia, cartoonowe efekty specjalne i z deka szalony bohater. Dla nastoletniego mnie nie trzeba było więcej, bawiłem się doskonale, a Maska zakodowała się w moim umyśle jako dobra marka.
Maska. Tom 1
Wiele lat później (znaczy się teraz) internet zalały dość pozytywne recenzje komiksu wydanego przez Non Stop Comics. Nie będę oryginalny, ale też dołączę do chóru oczarowanych, przerośniętych dzieciaków. Maska. Tom 1 to tytuł, który przyciąga czytelnika, który właśnie mija półmetek swojego żywota i z lekka tęskni już za dzieciństwem. Pamiętasz tamten film? Hmmm, to w sumie możesz zapomnieć, bo komiksowy pierwowzór to zupełnie inna liga. Może to nawet lepiej, nie wiem, czy strawiłbym teraz kinową wersję, a po omnibusowym daniu jestem bardziej niż syty.
Pierwszy omnibus zbiera trzy opowieści o nieco oczywistych tytułach: Maska, Powrót Maski i Maska Kontratakuje. Już zacząłem szukać po stopkach, czy Frank Miller nie robił za konsultanta, na szczęście go nie znalazłem (choć w latach 90. jeszcze dawał radę). Jeżeli nigdy nie czytaliście komiksu Johna Arcudiego i Douga Mahnkego to czeka na Was kilka niespodzianek. Jeżeli nie chcecie sobie ich psuć, przejdźcie do następnego akapitu. Po pierwsze, bohater z zieloną gębą zwany jest Wielkim Łbem, a o zaczarowanym przedmiocie mówi się zwyczajnie maska. Po drugie, komiks jest duuuuużo brutalniejszy od filmu. Momentami dorównuje poziomem nawet samemu Lobo, serio. Odstrzeliwanie twarzy, dziury na wylot, ciosy miażdżące głowę. No takie tam. I po trzecie, Stanley Ipkiss pojawia się na samym początku, ale po kilku obrotach po mieście ginie.
Pomiędzy komiksem a filmem zdecydowanie więcej jest różnic niż podobieństw. Z tym że można próbować je poodnajdywać i nawet jest to dosyć satysfakcjonujące. Scena z tworzeniem balonikowych zwierzątek, kończąca się masakrą z Tommy Guna jest dosyć ikoniczna i przypomina się natychmiastowo. Można też dopatrzyć się zemsty na mechanikach, unikania kul w stylu korridy i pewnej (nie) typowej reakcji na kobiece piękno. No i nikt nie nosi takich pidżam jak Stanley Ipkiss, prawda?
Widać, że John Arcudi nie zamierzał tworzyć bohatera na podstawie jednego nosiciela. I dobrze. To w sumie trochę tak jak z Venomem, który zrobił się nudny, jak symbiont za długo przebywał z Eddiem Brockiem. Flash Thompson przyniósł powiew świeżości i nową jakość. Maska przechodzi z rąk do rąk bardzo szybko, pierwszy oczywiście jest Stanley Ipkiss, później jego dziewczyna Kathy, długo pozostaje u porucznika Kallawaya, trafia do pewnego, podrzędnego kierowcy mafii, a na koniec zabawia się z pewną grupką nastolatków.
Wszyscy jesteśmy frajerami
Fabuła oparta jest na dość prostych, punkowych akordach. Szorstko, hałaśliwie i do przodu. I wiecie co? Ja naprawdę miałem ochotę na taki komiks, przez 376 stron przemknąłem niczym nowiutkie BMW przez Autostradę Wolności. Owszem, John Arcudi wykorzystuje znany i z filmu mechanizm – od frajera do bohatera. Kto by nie chciał posiąść mocy, aby zemścić się na swoich oprawcach. Szybko jednak szaleństwo zatacza coraz większe kręgi. Maska trafia do policjanta, przynosząc mu więcej kłopotów niż pożytku. Pojawia się mafia i na scenę wchodzi prawdziwy twardziel, Walter. W drugiej połowie zaczyna wybrzmiewać mocniej i mocniej chęć ucieczki przed szaleństwem, jakie sprowadza maska na nosiciela. Każdy ma swoje pobudki, by sięgnąć po wielką moc, ale za każdym razem maska przejmuje z czasem stery i wywołuje chaos.
Przez całość tomu przewijają się dwa nazwiska John Arcudi i Doug Mahnke, ale każda z trzech części wygląda zgoła inaczej. Przepięknie widać, w jaki sposób ewoluuje tworzenie komiksu, w latach 90 XX wieku. Na początku rysunki są dosyć surowe, ale z czasem rysownik łapie dryg. Moja ulubiona to środkową część, a to przez to, że kreska Mahnkego przypomina mi tu styl Geofa Darrowa (znanego choćby z Kowboja z Szaolin). W trzeciej części zatrudniony do produkcji inker psuje cały efekt lekkości kadrów, ale co kto woli. Ewolucję przechodzą też postacie, przykładowo cyngiel mafii Walter pod koniec tomu wygląda już niczym Marv z Sin City (jeszcze raz sprawdzam, czy czasem nie ma tu nigdzie Franka Millera). Zmianie ulega też kolorowanie, na początku komiks oddziałuje na czytelnika rozedrganymi barwami w stylu pierwszej wersji Zabójczego Żartu. Później jest już nieco bardziej regularnie, acz paleta jest dość przyjemna.
Nie oczekiwałem po Masce skomplikowanej fabuły, więc się nie zawiodłem, acz komiks wywołuje trochę myśli, które odbijają się po lekturze komiksu. Oczywiście nie to jest tu najważniejsze, bo liczy się dobra zabawa, a ja się ubawiłem po pachy. Dobremu odbiorowi sprzyja też wydanie, papier został dobrany idealnie. Nie cierpię kredy, a ta na pewno popsułaby tu frajdę. Zwłaszcza w pierwszej części. Nie przepadam co prawda za obwolutami, ale ta z Maski ma swoją zaletę. Zapowiada następne komiksy z zielonogębym bohaterem na kwiecień i wrzesień przyszłego roku. Moja ocena: Sssssssmokin’/10!
Sylwester
PS. Crossover Lobo i Maski wydany przez TM-Semic ma dużo więcej sensu po przeczytaniu pierwszego omnibusa.
Dziękuję wydawnictwu Non Stop Comics za udostępnienie egzemplarza do recenzji