Thorgal. Korona Ogotaia. Tom 21
Po krótkiej przerwie na nowości (bo ukazał się zarówno nowy tom głównej serii, jak i nowy tom Sagi, idealnie wpisujący się w rozważania o Shaiganie – KLIK1, KLIK2), wracam do czytania w kolejności z nową kolekcją od Hachette. „Thorgal. Korona Ogotaia” to mocny powrót do wątków science-fiction, które otwierają drogę do wyjścia z pozornie beznadziejnej sytuacji, jaką zafundował Van Hamme bohaterom.
Thorgalsson
Głównym bohaterem tego tomu jest Jolan, co okazuje się świetnym rozwiązaniem fabularnym. Chłopak, który wcześniej bywał rozwydrzonym dzieciakiem chełpiącym się swoją mocą, przeszedł przemianę – zahartował się, dojrzał i teraz potrafi udźwignąć ciężar całego tomu. No, prawie. Nie ma już możliwości ucieczki od kłopotów: ani przez uczepienie się spódnicy matki, ani przez schowanie się za plecami zawadiaki ze szramą na policzku. Tym razem Jolan musi na własnej skórze przekonać się, jak daleko sięga prawda starego powiedzenia: „Umiesz liczyć, licz na siebie”.
Problemy, problemy – kto ich nie ma? Jeśli spodziewacie się, że przyszłość przyniesie technologiczne cuda, które pozwolą wyeliminować wszystkie trudności, pora zejść na ziemię. Może będzie lepiej, a może niekoniecznie. Jedno jest pewne: nie ma co liczyć na wynalezienie wehikułu czasu. Dlaczego? To jedyny teoretyczny wynalazek, który – gdyby powstał – musiałby być dostępny w każdej epoce, niezależnie od momentu jego opracowania. W końcu możliwość podróży w czasie oznaczałaby, że już teraz byśmy o nim wiedzieli.
Wehikuł czasu i obserwatorzy
Ale zaraz, zaraz. Kontrola. Gdyby wehikuł czasu istniał, na pewno powstałaby jakaś policja czasu albo inna jednostka pilnująca, żeby oś czasu nie została zakłócona i nie zapanował chaos. W Thorgalu tę rolę pełni Jaax, nazywający siebie Strażnikiem. To mocno przypomina Uatu, jednego z Obserwatorów z uniwersum Marvela choć Jaax wygląda bardziej, jakby urwał się Moebiusowi. Zgodnie z dawno złożoną przysięgą, Strażnicy mogą jedynie obserwować wydarzenia, nie ingerując w ich bieg. Choć, jak pokazuje praktyka, z tym nieinterweniowaniem bywa różnie.
A co z tą Koroną Ogotaia, którą Thorgal przecież wrzucił do rzeki? Otóż okazuje się, że wcale nie uległa zniszczeniu, a pozostawienie jej bez nadzoru było, delikatnie mówiąc, kiepskim pomysłem. Jaax postanawia działać na granicy swoich możliwości – co prawda nie angażuje się bezpośrednio, ale daje Jolanowi szansę na kilka spektakularnych wyczynów, w tym odzyskanie wzmacniacza mocy, tytułowej Korony. Brzmi znajomo? Tak bywa – ktoś, kto zna rozwiązanie zagadki lub sposób wyjścia z trudnej sytuacji, rzadko potrafi się powstrzymać. Prędzej czy później znajdzie sposób, by delikatnie „podpowiedzieć”, nawet jeśli obiecał nie interweniować.
Podróże w czasie i paradoksy czasowe – to bardzo łatwy grunt, by przesadzić. O ile we „Władcy Gór” Van Hamme stworzył elegancką pętlę z tajemnicą w centrum, tak w „Koronie Ogotaia” w kilku momentach balansuje na krawędzi fabularnego chaosu. Dosłownie – fabuła momentami sunie o krok od wzbudzenia u czytelnika uczucia „wtf”, a wszystkie wolty związane z teorią „przodków” kończą się na wysypisku śmieci w dalekiej przyszłości.
W serialu o Lokim takie koncepty zostały estetycznie uporządkowane, pokazując spójny model drzewka z rozgałęzieniami. Niestety, tutaj pojawia się wrażenie niekonsekwencji i braku jasno sprecyzowanego pomysłu. Jednocześnie można i nie można być tą samą osobą w jednym czasie – brak zdecydowania w tej kwestii skutkuje narracyjnym chaosem, który mógłby zostać znacznie lepiej dopracowany.
Śmierć dla każdego, bez względu na wagę postaci
Na początku „Korony Ogotaia” Van Hamme rzuca pomysł na ostateczne rozwiązanie serii. Co prawda później się z niego wycofuje, ale z takiego rozmachu w uśmiercaniu postaci korzystał chyba już tylko George R.R. Martin. Thorgal ginie kolejny raz, tym razem jako Shaigan, a za nim podąża Kriss, Aaricia i Louve – choć te ostatnie śmierci rozgrywają się poza kadrem. Na cmentarzu lądują też nowi przyjaciele Jolana, a później jeszcze Muff.
Paradoksalnie, to całkiem niezły punkt wyjścia do dalszego rozwoju serii. Przygody Jolana mogłyby być fascynujące, gdyby Van Hamme nie sprowadził go do roli ofiary losu, więźnia na pustelniczej wyspie i samotnika pozbawionego celu. Mimo wszystko, to nadal solidny punkt wyjściowy, który aż się prosi o rozwinięcie – choćby w postaci kolejnego odcinka „Sagi”.
Jolan przekazuje wiadomość od wszystkich fanów: „Nie chcę, aby Thorgal umarł”. Życzenie zostaje spełnione i nie ma już odwrotu. Seria płynie dalej, niezależnie od tego, czy to wszystkim odpowiada, czy nie. Syn Gwiazd przekroczył granice czasu, pokonując ograniczenia życia i wyczerpywalności wątków. Co więcej, zrobił to bez legendarnego artefaktu opracowywanego przez tysiące lat, ani bez rewolucyjnych wynalazków wspomnianych w dodatkach. Ot, moc narracji i pragnień fanów – wystarczyła, by historia trwała.
Egzemplarz udostępniony przez wydawnictwo Hachette.