Zardzewiały tankowiec – Psychodeliczna podróż między rzeczywistością a iluzją
Wreszcie mogę odhaczyć „Zardzewiały tankowiec” jako komiks przeczytany. Niestety – a może „stety” – sięgnąłem po niego dopiero po spotkaniu autorskim, które odbyło się podczas Komiksowej Warszawy. Chyba że nic takiego nie miało miejsca, zgodnie z teorią Hoffmana: „Rzeczywistość nie istnieje”. Aczkolwiek posłuchanie, co autor Ottoich ma do powiedzenia o swoim komiksie, odpowiadając na pytania Kasi Kamieniarz (redaktorki albumu), byłoby całkiem użyteczne. Nakierowywanie na konkretny odbiór może być irytujące, ale w tym przypadku pozwoliło mi ominąć etap przebijania się przez niejasności.


Co w artykule?
Czy to wszystko w ogóle istnieje?
I zacznę może od końca, czy raczej od samego spodu – bo po lekturze naprawdę czuć pracę Kasi Kamieniarz. „Zardzewiały tankowiec” momentami ryje beret, ale to popychanie czytelnika w odmęt jest równoważone przez chwytanie go za rękę – tak, by nie utonął w gąszczu wątków. To wciąganie i wypychanie jest tak dobrze zbilansowane, że nie czuć przesady w żadną stronę, choć łatwo sobie wyobrazić, że ten komiks mógłby nie odpowiadać na żadne pytania, zostawiając odbiorcę z szumem myśli nad głową. A momentami – chciałbym, żeby tak właśnie było.


Czy to, co widzisz i odczuwasz, jest prawdziwe? Muszę przyznać, że od lektury to pytanie stale mi towarzyszy. Nie ulega wątpliwości, że każdy z nas postrzega rzeczywistość inaczej. Zwracamy uwagę na inne szczegóły, interpretujemy i nadajemy znaczenia, przepuszczając wszystko, co się dzieje, przez filtr własnych doświadczeń. Choć żyjemy „do przodu”, to jednak przeszłość ma decydujące znaczenie w tym, jak rozumiemy teraźniejszość. Tak przynajmniej można pojmować myślenie – jako proces zwyczajnie ograniczony. Podobnie jak nagrywanie dźwięku: przy kwantyzacji zawsze trzeba liczyć się ze stratą informacji.
Zardzewiały czyściec
Ottoich bierze na warsztat teorię Hoffmana, ale w centrum stawia zwyczajnych ludzi. Przynajmniej tak się z początku wydaje. Antoni wciąż przeżywa stratę żony – doświadczenie bolesne, lecz w pewien sposób powszednie. Samotność po utracie bliskiej osoby nie jest niczym niezwykłym. Dziwność czai się jednak tuż za rogiem: okazuje się, że ślad po kobiecie został w tajemniczy sposób wymazany z wszelkich oficjalnych dokumentów. Co więcej, nawet najbliżsi przyjaciele Antoniego nigdy jej nie spotkali. Masz problem? Szukaj pomocy – ale ufanie dziwnym fundacjom może nie być najlepszym pomysłem. To trafne spostrzeżenie, brzmiące jakby autor sam się kiedyś na tym przejechał.


Wokół wątków krąży tytułowy Zardzewiały tankowiec – idea, która wypłynęła z pierwotnego pomysłu na komiks, który, z braku lepszego określenia, można by nazwać przygodowym. Miało to być miejsce, gdzie można odpokutować wszystkie złe uczynki popełnione za życia. Innymi słowy: czyściec, tyle że pływający po morzach i oceanach. Skrzyżowanie tej koncepcji z wątkami psychologicznymi wyszło historii na dobre. Ottoich, choć dobrze radzi sobie z demonami – dosłownie i w przenośni – tym razem podchodzi do tematu mniej bezpośrednio niż w Dwóch gwoździach (więcej tu – KLIK).
Surowo, psychodelicznie, dojrzale
A jeśli czytaliście jakikolwiek inny komiks Ottoicha, wiecie już mniej więcej, czego się spodziewać – choć czuć tu wyraźnie lata doświadczenia. Zardzewiały tankowiec to komiks znacznie bardziej dopracowany niż debiut, czyli Otwarta turma. Charakterystyczna kreska pozostała – surowa, psychodeliczna – ale idealnie dopasowana do tematu i grozy, która czai się w każdym kącie. Ten komiks ma potencjał, by zupełnie zmiażdżyć czytelnika, jednak zamiast brutalnego uderzenia działa na połączenia nerwowe – przekracza strefę komfortu w sposób zamierzony i świadomie uporządkowany.


Zapewne ten komiks nie przypadnie do gustu miłośnikom realistycznej kreski – choćby tym, którzy uważają, że czwarty tom Thorgalowej Sagi jest „brzydki”. Mnie to bawi, ale dla fanów ilustracji Grzegorza Rosińskiego to sprawa wysokiej wagi. I to zgrabnie łączy się z pojęciem percepcji – no bo dlaczego coś postrzegamy jako ładne, pasujące, robiące wrażenie? W końcu, jak padło na spotkaniu autorskim: dochodzi do autorytarnego ocenienia. Jeżeli mama autora mówi, że ładnie rysuje – to trzeba to przyjąć. Nie da się z tym dyskutować. No, nie da się.
Aha, nie to żebym był w jakikolwiek sposób turbospostrzegawczy, bo to jest coś czego się dowiedziałem na spotkaniu – okładki różnią się od siebie, ale nie wiem ile ich jest. Świetny zabieg mający za zadanie powątpiewanie w to, co się widzi.
Uczucie, które zostaje
Autor osiąga swój cel. Po zamknięciu komiksu nie roztrząsam wątków, postaci, rysunków czy kadrów. No, może przez chwilę myślę o okładce. Ale zostaje we mnie tylko rozedrgane uczucie i lepkie rozdrażnienie na końcówkach nerwów — jakby ktoś naprawdę się tam zadomowił. Słaba konkluzja? Może. Ale możliwe, że ona też wcale nie istnieje.
Scenarzysta: Ottoich
Ilustrator: Ottoich
Redakcja: Kasia Kamieniarz
Wydawca: Best Comics
Format: 197×260 mm
Liczba stron: 248
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Druk: kolor